*Joanna Kowalczyk - biegaczka, maratonka, organizatorka imprez biegowych, autorka bloga bieganizm.com
---
Tak się złożyło, i tu będę szczera, że z powodu serii różnych zdarzeń przez ostatnie miesiące nie biegałam po górach. Mam tu oczywiście na myśli regularne treningi wraz z całą oprawą, jaka im towarzyszy, planowanie trasy, wybór butów, stroju, rozgrzewka, posiłek przed, posiłek po itp.
Wybrałam się więc w Góry Stołowe podekscytowana jak przed pierwszym w życiu startem. Fala upałów w Polsce trwała nieprzerwanie. Nic nie szkodzi – pocieszam się. Zawsze uważałam, że biegać należy w różnych warunkach (tych skrajnych także) i przypomniałam sobie starty w 30-stopniowych temperaturach. Były udane!
Na miejscu wysiadam z samochodu, wciągam głęboko upragnione górskie powietrze. Pali. Nic nie szkodzi – znów się podnoszę na duchu. My, biegacze, kochamy wyzwania, także te pogodowe! Ważne, że tu jestem, i to aż na 4 dni. 4 dni biegania, trenowania, pięknych widoków, pocenia się: wszystko to, co lubimy w tym sporcie.
Jest chwilę przed godziną 12 w południe. Niemal od razu chcę ruszyć na szlak. Tętno wzrasta z podekscytowania: czuję w sobie moc i siłę, energia kumulowana od miesięcy zdaje się rozpierać ciało. Będzie się działo! Przygotowałam się, ubrałam, napełniłam bidon z wodą, ustawiłam zegarek. Jestem gotowa. Do lasu mam jakieś 600 m asfaltem. Widzę zarys drzew i skał, są na wyciągnięcie dłoni.
Ruszam, słysząc wystrzał – to adrenalina. Przebieram szybko nogami. Po chwili podobny strzał niemal mnie zatrzymuje: to upał i brak dopływu tlenu. Powietrze stoi, stoję i ja. Po przebiegnięciu 200 m ledwo mogę oddychać. Pot się ze mnie leje. Tętno szaleje. Już wiem, że nie jestem gotowa, że samą siebie oszukałam. Euforia wyprowadziła w pole kondycję, której po prostu nie miałam. Czytając książki, maratonu nie przebiegnę, nie mówiąc już o większym dystansie.