Ruszyli. Biegł grzecznie z kolegami. Minęli półmetek. W pewnym momencie Marian spytał nieśmiało:
– Chłopaki, mogę już trochę szybciej?
– A dasz radę? – wysapał jeden.
– No pewnie!
– To zap…aj! – wykrzyknął tenże kolega może trochę nieelegancko, ale zważywszy, że gasnącym z wyczerpania wzrokiem dostrzegł obok siebie zupełnie świeżutkiego koleżkę – i tak wyraził się bardzo grzecznie.
Marian ruszył, i choć nie odrobił strat spowodowanych nadmiernym oszczędzaniem w pierwszej połowie, i tak zrobił doskonały czas. Bardzo był zaskoczony, bo po prostu nie wiedział, że jego organizm ma takie możliwości. Rok później spróbował maraton i ukończył w czasie poniżej trzech godzin. W maratonie nowojorskim w 2002 startował jako 45-latek i w swojej kategorii wiekowej był szósty. A w kategorii Open zajął 181. miejsce na 32 tysiące zawodników.
Do tego doszedł oczywiście już ciężką pracą, ale ze wszystkich opowieści w jego przypadku chyba jednak ta premierowa jest najatrakcyjniejsza. Dla mnie w każdym razie. Dlaczego? Bo jestem typowym Polakiem i nie praca mi imponuje, tylko talent z Bożej łaski. Bardzo to w sobie zwalczam, bo uważam, że takie myślenie jest szkodliwe. Nic jednak nie poradzę – podświadomie ulegam presji ogółu.
A ogół jest obrzydliwie niesprawiedliwy. Jak ktoś pracuje nad sobą, to jest kujon i pracuś, za to jeżeli nic nie robi, a mimo to ma sukcesy sportowe, ooo… Wtedy jest godny najwyższego szacunku rodaków.
Przykładem takiego podejścia był przed laty czterystumetrowiec Badeński. Nasz najlepszy na tym dystansie, zasłużony, szczególnie w efektownych pogoniach na ostatniej zmianie sztafety, brązowy medalista z Tokio. Krążyły o nim legendy, jak to – playboy jeden – pławi się w idealnie niesportowym trybie życia i te opowieści (pewnie po części zmyślone) wydatnie wzmacniały powszechny podziw.
Najefektowniejsze objawienia talentu zdarzają się oczywiście ludziom starszym. Bo nikt się po nich tego nie spodziewa, z nimi samymi na czele. Nie wiedzą po prostu, co potrafią ich organizmy.
Komentarze