Pamiętnik znaleziony w IPN [felieton Jacka Fedorowicza]

W październiku zmarł Wowo Bielicki. Właściwie Włodzimierz, ale nie lubił tego imienia, więc je skutecznie wytępił. Malarz, scenograf, trochę aktor amant (film „Do widzenia, do jutra”) i reżyser. Przyjaźniliśmy się w okresie studiów na gdańskiej ASP, czyli grubo ponad pół wieku temu. Powiem uczciwie, że potem już nie. Ale niezależnie od tego, co sądziłem o jego późniejszej twórczości, jestem mu wdzięczny za to, że był autorem pierwszych niezwykłych pomysłów, które tchnęły ducha w studencki teatr połowy lat 50.

Z nich narodził się słynny „Bim-Bom”, który - to opinia większości ówczesnych krytyków - zrewolucjonizował polski teatr. Jako pierwsi ośmieliliśmy się pokazać spektakl przeciwstawiający się regułom socrealizmu. I to w czasach jeszcze stalinowskich, półtora roku przed październikowym przełomem 1956 roku. Dziś uczą o nas na teatrologii (muszę kiedyś sprawdzić, czy rzetelnie).

Prywatnie zawdzięczam Bielickiemu to, że wbrew sceptycznym spojrzeniom dwóch pozostałych twórców pierwszego programu „Bim-Bomu”, Zbyszka Cybulskiego i Bogumiła Kobieli, przeforsował moją kandydaturę do głównej roli. Gdyby nie Wowo, nie doświadczyłbym sukcesu, chyba jednego z największych w życiu.

I drugi powód wdzięczności: wzbudził we mnie tęsknotę za bieganiem. Tu cytat ze wspomnień pisanych w roku 1972, które w zeszłym roku (z drobnym poślizgiem rzec można) wydałem w „Świecie Książki” pod tytułem „Ja, jako wykopalisko”: „Wielbiłem Wowa bez zastrzeżeń. Imponował mi wszystkim, co robił, mówił i jak wyglądał. Ostatecznym przypieczętowaniem mojego uwielbienia były Biegi Narodowe. Nie dość, że Wowo był przystojny, inteligentny i zdolny, Wowo okazał się jeszcze w dodatku mistrzem szkoły w bieganiu.

Biegi Narodowe odbywały się raz na rok. Tym razem trasa zaczynała się pod Operą Bałtycką we Wrzeszczu, zakręcała dwukrotnie i wracała znów pod Operę. Mniej więcej kilometr miała. Na starcie stanęło nas piętnastu, bo tylko tylu plastyków udało się zmusić do biegu. Był jeszcze jeden »obcy« - Rysiek Zawadzki z Politechniki, mój kolega z liceum, który jako jedyny biegł z zamiłowania.

Wystartowaliśmy. Tempo było - jak dla mnie - stanowczo za szybkie. Już po kilkudziesięciu metrach biegłem ostatni, z trudem łapiąc powietrze. Pierwsi tymczasem już pokonali zakręt i przez chwilę całą czołówkę mogłem poobserwować z boku jako widz. Biegnący niedaleko przede mną Włodek Łajming opowiadał współzawodnikom jakiś kawał, a na początku stawki Rysiek atakował Wowa. A Wowo się nie dawał. Jak ja mu zazdrościłem!

Wstąpił we mnie lew. 200 metrów przed metą zacząłem szaleńczy finisz. Ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu, zacząłem wyprzedzać kolegów, zadyszki już nie miałem, bo mnie zatkało, i chyba w ogóle przestałem oddychać. Wpadłem na metę szósty, po czym padłem bez czucia. Bieg wygrał Wowo, Rysiek był drugi. Ale moje szóste miejsce też wzbudziło uznanie zebranych na mecie koleżanek. Następnego dnia wciąż miałem przed oczami obraz Wowa Wspaniałego, gnającego na czele.

Wowo The Great obudził moją chorobliwą ambicję. Poszedłem do Przychodni Sportowej. Lekarz, który mnie przebadał, na pytanie: »Jaki sport mógłbym uprawiać, panie doktorze? «, odpowiedział krótko: » Ewentualnie łucznictwo. Nic poza tym«. Spróbowałem. Ale miałem takie trudności z naciągnięciem cięciwy najlżejszego łuku, że dałem spokój po kilku dniach…”.

Tyle z książki. Niezaspokojone tęsknoty sportowe jednak we mnie zostały i zaowocowały miłością do biegania. Ale dopiero na starość. Pierwszy oficjalny start miałem - jak na obsesyjnego antykomunistę przystało - dopiero w 1981 roku, w biegu „Solidarności”, od Pomnika Stoczniowców w Gdańsku do Pomnika 1970 w Gdyni. W 1954 roku Biegi Narodowe, w których brali udział pod przymusem uczniowie i studenci młodszych lat, nie były szczególnie kochane. Bo wszystko, a więc i sport, miało zamysł propagandowy. Wyścig kolarski musiał się nazywać Wyścigiem Pokoju, podobnie o pokój walczył jeszcze pod koniec lat 70. Maraton Pokoju (dziś Warszawski).

W latach 50. obowiązkowe było jeszcze zdobywanie odznaki SPO („Sprawny do pracy i obrony”). Trzeba było - o ile pamiętam - skoczyć w dal, przebiec 1 km w czasie chyba poniżej 4:50 i - to już na pewno - rzucić granatem. Ten granat pamiętam najlepiej: był charakterystyczny dla komunizmu, który cały czas szykował się do podboju świata, udając, że się broni. A lud szeptał sobie (karalne!) powiedzonko: wojny nie będzie, ale będziemy mieli taką walkę o pokój, że kamień na kamieniu nie zostanie.

JF

Ten felieton był pierwotnie opublikowany w magazynie Runner's World w numerze grudzień 2012

REKLAMA
}