– Impreza odbędzie się w terminie – zadeklarowała Joanna Mucha na konferencji prasowej w styczniu tego roku. – Jeśli tak się nie stanie, podbiegnę dookoła stadionu – zapowiedziała.
Jak wiemy, "się nie stało": meczu nie było, ale to sprawa między kibicami i Joanną Muchą (funkcji nie wymieniam, bo żarty na temat pani ministry już się wszystkim znudziły). W deklaracji biegowej dostrzegłem inną ciekawostkę – otóż pani Mucha wpisała się w bogatą u nas tradycję biegania za karę.
Jako społeczeństwo o korzeniach zdecydowanie chłopskich, z postępem cywilizacyjnym z lekka spóźnionym w stosunku do innych rejonów Europy, wciąż mamy w sobie gdzieś głęboko zakodowane, że wszelki wysiłek fizyczny to męczarnia, największą zaś przyjemnością jest poleżenie sobie do góry brzuchem (czy może lepiej na boku, bo jak nietrzeźwy zasypia na wznak, to może mu się przytrafić tragiczne w skutkach zadławienie). To się oczywiście zmienia, bo w ostatnich latach zmiany są rewolucyjne, a ich przyspieszenie imponujące – wystarczy porównać, ilu rodaków biegało po parkach dwadzieścia lat temu, a ilu biega dziś. Nie mniej wciąż jeszcze deklaracja, że się pobiegnie za karę, nie budzi odruchowego sprzeciwu.
Działa tu nie tylko ślad mentalności odziedziczonej po przodkach, ale też pamięć własna, rejestrująca nader częste przypadki, gdy byliśmy karani bieganiem. Służba wojskowa była nie tak dawno obowiązkowa i nie ma byłego wojaka, który by nie usłyszał w swej karierze militarnej okrzyku: "Szeregowy, widzicie to drzewo? Biegieeeem, marsz!". Tak więc męska część populacji przeszła przez to osobiście, żeńska zaś przejęła tradycje bez szemrania.
Tu przypomnę, że dookoła Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie biegała już znana dziennikarka Monika Olejnik, też za karę, z powodu jakiegoś przegranego zakładu. W przypadku Joanny Muchy skłonny jestem nawet przyznać się do uczucia pewnej satysfakcji – męczyła się za karę dłużej niż by ewentualnie mogła. Proszę bowiem zwrócić uwagę, że pani (a, niech już będzie) ministra biegała dookoła stadionu od strony zewnętrznej.