Runner's World: Co zmotywowało Pana do zmiany trybu życia na sportowy, do ruszenia się zza biurka?
Piotr Pacewicz: Jako dzieciak byłem nawet zdolnym trójskoczkiem, skakałem w dal, byłem mistrzem Warszawy, ale potem złamałem nogę i na długie lata rozstałem się ze sportem, choć wydawało mi się, że jestem cały czas aktywny. Dopiero gdy przekroczyłem 50-tkę, uświadomiłem sobie, że coś z tą formą jest nie tak... Ważyłem ponad 80 kg przy wzroście 175 cm. Chciałem to zmienić.
Wtedy kolega z redakcji, Wojtek Staszewski, namówił mnie na liczący 10 kilometrów bieg w Kabatach. Wcześniej potruchtaliśmy trochę, wystartowałem i nawet ukończyłem go, ale nie potrafiłem przejść 50 metrów od mety do samochodu, nie mówiąc już o tym, że nie potrafiłem do niego wejść. Ale wciągnąłem się.
Zobacz także: Dopadło Pacewicza [felieton Jacka Fedorowicza]
RW: Zwykle początki dla biegaczy są bolesne. Wiele osób rezygnuje po kilku treningach. Jak Pan przełamał ten trudny etap?
PP: Przyznam, że na początku musiałem się trochę zmuszać do biegania, nie miałem takiej przyjemności, jaką mam teraz, choć dzięki temu, że np. wcześniej pływałem i to tak intensywnie, że wychodziłem spocony z basenu, nie miałem tak dramatycznych wspomnień. Wczoraj biegałem z kolegą w moim wieku, który po skończonej karierze hokeisty długo nic nie robił i to była jakaś masakra dla niego. Dostał skurczów, bolały go mięśnie. Zwłaszcza ludzie, którzy wcześniej intensywnie trenowali, a potem mieli długą przerwę, myślą, że szybko złapią formę, bo ich organizm pamięta, że był przyzwyczajony do wysiłku. Trzeba zacząć powoli i odpuścić, gdy tylko pojawi się ból i brak oddechu, przejść do marszu. Mądre książki mówią, że trzeba maksymalnie zwiększać trening o 10% w ciągu tygodnia.