Gen sportowca odziedziczył po ojcu. "Tato miał 75 lat, a wciąż biegał i popisywał się szpagatami przed wnukiem" - mówi Piotr. Jako dziecko pokochał narty, na lodowisku praktycznie mieszkał, a latem starsi koledzy zapraszali go do klubu "killerów piłkarskich" - stał na bramce. Efekt? Ręce złamane 14 razy plus trening wytrzymałości na przyszłość. Żartuje, że jako 15-latek regularnie uczestniczył w sprinterskiej sztafecie z ZOMO po każdej mszy za ojczyznę.
Miał 16 lat, gdy z bólem szyi i ucha wrócił do domu z obozu wędrownego w Tatrach. "Przeziębienie" okazało się guzem w gardle. Był szpital, krwotok i ciężka walka o przetrwanie. Wygrał, nieświadomy, że to dopiero początek zmagań z chorobą.
Czas na bieg
Jest 1993 rok. Piotr ma 26 lat, żyje na pełnych obrotach: własna firma, rodzina, mnóstwo planów na przyszłość. Nowotwór atakuje ponownie. "Wkurzyłem się. Miałem żonę, dziecko - nie mogłem wtedy odejść". Były przerzuty, usunięto mu lewe płuco. Kilka dni po wypisaniu ze szpitala wsiadł na rower i przejechał 40 kilometrów. Spał potem dwa dni, ale wiedział, że jest na tyle silny, by pokonać chorobę i... dalej żyć pełną parą.
Oddał się pracy - jego firma jako jedna z pierwszych w Polsce zajmowała się wówczas ceramiką reklamową. "Byłem biznesmenem pełną gębą. Dosłownie. Każdy poranek zaczynałem od lektury »Rzepy« i czterech pączków. Spędzałem w firmie niemal 24 godziny na dobę, zaniedbałem sport".
Dojście do wagi 98 kg było jak zimny prysznic. "Ćwiczyłem trzy razy w tygodniu, bez widocznych rezultatów. Zacząłem biegać i to był strzał w dziesiątkę. Trening siłowy, w połączeniu z aerobowym, spowodował spadek wagi. Czułem się coraz lepiej" - opowiada.
Biegał 10, potem 15 km. Sam ustalał program ćwiczeń, nauczony doświadczeniem, że najlepiej wsłuchiwać się w swój organizm. Wziął udział w pierwszych w swoim życiu poważnych zawodach - krakowskim Półmaratonie Marzanny. Teraz nazywa to "raczkowaniem", ale wtedy złamanie 21 kilometrów dało mu motywację do dalszych treningów.