Podsumowanie [felieton Jacka Fedorowicza]

Już nigdy nie kupię butów do biegania! Koniec z nadwerężaniem budżetu, koniec z szukaniem po sklepach modelu, który się sprawdził, po czym znikł. Koniec także z pisaniem o bieganiu, bo na ten temat powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia.

Jacek Fedorowicz: satyryk, aktor, biegacz i felietonista Runner's World Tomasz Woźny
Jacek Fedorowicz: satyryk, aktor, biegacz i felietonista Runner's World (fot. Tomasz Woźny)

Mieliście tak kiedyś? Po latach prób i błędów nagle zdarza się but, który pasuje idealnie. Żadnych otarć, żadnego uwierania, poprawiona życiówka (lub choćby najlepszy tegoroczny wynik), ani śladu bąbla, i to przez dłuższy czas. Biegacz po prostu trafia nagle na buty, które mu się sprawdziły.

Składa więc ślubowanie: „Z wami na zawsze!”, udaje się do sklepu po następną parę i słyszy, że tego modelu już nie ma – jest nowy, ulepszony. Bez sensu. Coś, co dla kogoś jest lepsze, dla innego może okazać się gorsze. Najdrobniejsza zmiana w bucie powoduje, że przestaje być tym sprawdzonym.

Niestety, chęć trwania biegacza przy wybranym modelu kłóci się z chęcią producenta, by wyciągnąć z biegacza jak najwięcej pieniędzy i w tym konflikcie interesów producent obuwia jest stroną silniejszą. Na trwanie przy wybranym modelu nie pozwala, produkcję starego porzuca i bez skrupułów wmusza nowy.

Jako osobnik z BMI ocierającym się o niedowagę zawsze preferowałem buty bez miękkich poduszek pod stopą i piętą i kiedy sprawdziły mi się takie, co to stwarzały wrażenie „jak na bosaka” – kupiłem aż dwie pary na zapas. Kiedy jedna para ze mnie już zleciała (każde buty u mnie pracują do zupełnego końca i jeden kilometr dłużej), wyruszyłem na poszukiwania kolejnej, zapasowej.

Nie znalazłem: przed oczami stanęła mi gehenna poszukiwań w sklepach i internecie. Stanęła, postała chwilę i znikła. Tak! Nagle do mnie dotarło, że przecież ja tych butów nie zużyję. Te, co mam, już mi wystarczą. Ile razy w życiu zdecyduję się jeszcze stanąć na starcie? Może dwa, może trzy. Jaki to będzie dystans? Spójrzmy prawdzie w oczy: góra 5 kilometrów.

W tym roku pobiegłem na tym dystansie w Biegu Powstania Warszawskiego i nie przyznam się, jak długo to trwało; wierzyć mi się nie chciało, że aż tyle, a dałem z siebie wszystko. Żeby wytłumaczyć kiepski wynik i jednocześnie wracać do domu z przeświadczeniem, że nie jest tak źle, musiałem sobie wyliczyć, że jestem pewnie jedynym uczestnikiem Biegu Powstania, który osobiście przeżył całe powstanie i był już na tyle duży (siedem lat), że wszystko pamięta. Jak łatwo obliczyć, mam skończone 82 lata, więc właściwie miałbym prawo przejechać te 5 km na hulajnodze (elektrycznej) i oczekiwać gratulacji.

Tak się pocieszam i powoli zmierzam do wniosków finalnych.

Moi Drodzy! Po 11 latach kończę działalność felietonową w Runner's World. Powiedziałem o bieganiu wszystko, co miałem do powiedzenia, nowych doświadczeń już raczej nabywać nie będę, nie w takiej liczbie w każdym razie, która upoważniałaby mnie do dzielenia się nimi z Czytelnikami RW.

Pozwólcie, że podsumuję. Otóż kiedy zaczynałem regularne bieganie – nie takie, żeby sobie pobiegać, tylko by mieć możliwie jak najlepszy wynik – liczyłem sobie prawie czterdzieści lat. Za sobą nie miałem żadnych doświadczeń sportowych, a w sobie chorobliwie niedorozwinięte płuca (poniżej jednej trzeciej pojemności płuc Roberta Korzeniowskiego), byłem ofermą, co mi może nie do końca przeszło, ale do maratonu jednak się doprowadziłem (zwycięstwo ducha nad materią). Po siedemdziesiątce to nawet na podium stawałem na różnych dystansach, co zaowocowało szeregiem ciśnieniomierzy wręczanych jako nagroda. Puchary i medale nie mieszczą się w domu na półkach. Dzięki bieganiu nie choruję i mam coś najważniejszego: radość z życia.

Zostawiam Was z przesłaniem: warto biegać! Powiem więcej: trzeba.

JF

Ten felieton był pierwotnie opublikowany w magazynie Runner's World w numerze listopad-grudzień 2019

REKLAMA
}