Każde planowanie diety odchudzającej przywołuje mi w głowie film „Gruby i chudszy” z Eddiem Murphym w wielu rolach jednocześnie. To historia otyłego naukowca, który wymyśla eliksir zamieniający go we współczesnego Atlasa. Wystarczy łyknąć i już. Nadprogramowe kilogramy i zadyszka znikają, a pojawia się ciało, zdaniem niektórych, astralne. Brzmi jak marzenie, a okazało się koszmarem.
Co by było, gdyby dzięki bieganiu w tydzień udawało się zmienić ubrania na dwa rozmiary mniejsze? Albo gdyby po każdym treningu ubywało nam po kilogramie? Brzmi jak marzenie, ale tylko w teorii. Bo nawet do wymiany ciuchów musimy się przygotować. Musimy wiedzieć, że to wymaga czasu i zaangażowania. Musimy poznać cenę takiego osiągnięcia, żeby później łatwo go nie zaprzepaścić.
Złapałam się niedawno na niespodziewanej reakcji, która udowadnia tę tezę. Byłam na basenie otoczonym lustrami. Jedno z nich zostało wyprofilowane tak, że nie tylko odejmowało kilka kilogramów, ale i dodawało trochę centymetrów. I oto znienacka zobaczyłam siebie z talią Audrey Hepburn i nogami Gisele Bündchen. Efekt? Śmiech, który brzmiał jak reakcja obronna. Mózg zupełnie nie mógł poradzić sobie z obrazem. Owszem, świadczy to o tym, że od obu pań znacząco się różnię. A to też dowód na to, że na zmiany musimy się przygotowywać.
Jeden z włoskich naukowców zapowiedział, że w 2017 roku dokona przeszczepu całego ciała! Ma już nawet ochotnika – mężczyznę cierpiącego na rzadką chorobę genetyczną, skutkującą zanikiem mięśni. Jego chore i słabnące ciało ma zostać wymienione na zdrowe. Sęk w tym, że nie tylko operacja jest tu ogromnym wyzwaniem. Wielu ekspertów podkreśla, że na takie doświadczenie ciężko jest przygotować psychikę człowieka. Skoro nawet osoby z przeszczepioną dłonią potrzebują pomocy psychologa, to co dopiero ktoś, kto po operacji budzi się z – nomen omen – ciałem obcym?! To oczywiście przykład skrajny, ale obrazujący zależność między procesem a jego efektem.
Bieganie, krok po kroku i trening po treningu, uczy wytrwałości, samozaparcia i dyscypliny. Nie chudnie się po pierwszym kilometrze, nawet nie po dziesiątym czy dwudziestym. I bardzo dobrze. Bo chudnie się wtedy, kiedy poczujemy zainwestowany czas i wysiłek. Do dziś pamiętam, kiedy blisko pół roku od rozpoczęcia biegowej przygody trener powiedział mi, że obserwuje „rysowanie się” na łydce mięśnia, którego nazwy nie zapamiętałam. Czułam się jak w finale zawodów miss fitness!
Jest i druga strona medalu: wiedząc, ile coś nas kosztowało, nie zrezygnujemy z tego tak łatwo. Wiedząc, jak trudno jest w zimowy wieczór zmobilizować się do biegania, łatwiej odłożysz na bok ciasteczko. Mam koleżankę, która chodzi na ćwiczenia tylko bardzo wczesnym rankiem. Nie wynika to wcale z jej rozkładu dnia ani z podziału ludzi na sowy i skowronki. Ona po prostu powtarza, że jak się rano „tak namęczy”, to później nie je słodyczy, bo żal jej wylanego potu.
Zima to najlepszy czas na budowanie „silnej woli”. Bo jest wyjątkowo trudno, a efekty ciężej zauważyć. Zamiast szukać wątpliwych dróg na skróty, deptajmy sobie spokojnie po ścieżce do lepszej kondycji i wyglądu. Kilka tygodni deptania zamieni ścieżkę w wybieg dla modelek, a wtedy będziemy przygotowane, żeby się po nim z radością przechadzać.
RW 01-02/2017