Do listu poniekąd zainspirował mnie tekst we wrześniowym miesięczniku RW o biegu jutra, ale również trendy zaobserwowane podczas treningów czy zawodów biegowych wśród osób uprawiających tę dyscyplinę.
Park, tartan, dukt leśny, droga asfaltowa. Po każdej z tych nawierzchni można niemal każdego dnia minąć się z osobą, która ma zegarek na ręce z funkcją GPS (opcjonalnie Endomondo w etui na wysokości ramienia), słuchawki na uszach czy model buta wyglądający, niemal wyciągniętego, tyle co ze sklepowej półki.
Przychodzą zawody i wśród wielkich imprez, zrzeszających grono ponad dziesięciu tysięcy uczestników duża większość należy do grona opisanego wyżej. Biegnie z akcesoriami, które uzależniają jak każdy gadżet elektroniczny. Nie jest to czyn haniebny, ale prowadzi do stopniowego mechanizowania bodźców treningowych.
Czytając dodatkowo książkę „Bieg po życie” czy wątek etiopskich biegaczy w „Kopalni talentów” można dojść do wniosku, że trenujący w spartańskich warunkach, jak na nasze realia, nie mając ze sobą monitorów pracy serca, pełnowartościowego posiłku czy dostępu do wielu produktów, nie są tym specjalnie zmartwieni, a wręcz jeszcze bardziej zmotywowani. Paradoks polega jednak na tym, że Ci ludzie są niezłomni – niczym bohater filmu o takim tytule. Żadne czynniki zewnętrzne nie są w stanie wyprowadzić ich z równowagi, zabrać entuzjazm i zapał do treningu.
Tymczasem na Starym Kontynencie mało kto z nas potrafi wyjść na trening bez żadnych gadżetów, a jak któryś z nich zacznie szwankować (jedna słuchawka nie gra, GPS przerywa) to jesteśmy kompletnie wytrąceni z równowagi, odczuwamy nerwy i złość. To oczywiście subiektywny obraz trendów wśród nie wszystkich biegaczy, ale dużej ich części.
Dlatego sobie myślę, że można pokusić się o zorganizowanie biegu o nazwie typu Back To The Roots (Powrót do korzeni). Stworzyć regulamin zabraniający uczestnikom używania zegarków z czasem, pulsometrów, słuchawek. Każdy powinien przejść przez strefę kontroli biegowego bagażu (niczym na lotnisku). Cieszyć się bieganiem i zawodami z podniesioną głową ku górze, patrząc dumnie przed siebie, a nie schylając się co kilkanaście sekund po sprawdzanie aktualnego tempa/km, szukania ulubionej piosenki na playliście.
Wystarczy sobie porównać dwie fotografie – zawodników ustawionych przed startem I Maratonu Warszawskiego w 1979 roku, a którymkolwiek zdjęciem z zawodów masowych np. sprzed roku (typu Biegnij Warszawo). Refleksyjnie porównać tę radość pierwszej grupy i zakłopotanie, nerwy tej drugiej (a bo coś tam nie chodzi na ramieniu, a to zła poza do zdjęcia – co ja wrzucę na Facebook, Instagram?).
Bieg na pewno cieszyłby się mniejszą frekwencją, ale jestem pewien, że każdy po nim by sobie powiedział: czy naprawdę nie mogę czasem pobiegać w zwykłej parze butów, zwykłym stroju i bez sprzętu, od którego prawie nie mogę się na co dzień odciąć? Poczuć radość i wolność, która towarzyszy ZAWSZE ludziom na Czarnym Lądzie. Grupie nie będącej niewolnikiem nowinek technicznych, ale wiecznie zadowolonej.
RW