Grzegorz Kuczyński w mailach i listach nigdy nie podpisywał się „prezes”, „wiceprezes” czy „dyrektor” – choć na takich stanowiskach od wielu lat pracuje. Grzegorz Kuczyński podpisuje się „Grzegorz Kuczyński” i przyznaje, że jego historia jest dziwna.
To mąż, ojciec i szef, który na treningach biegowych nie myśli o rekordach, wydolności i życiówkach, a przede wszystkim o tym, co można by tu jeszcze zrobić dla Białegostoku i jego mieszkańców. A zrobił już sporo. Zorganizował największy po wschodniej stronie Wisły bieg. Jak? Wychodził go sobie.
Ciągota fizjologiczna
Grześka zawsze ciągnęło do długiego dystansu – jakoś tak fizjologicznie. Jak trenował piłkę nożną w Białymstoku, to na treningi pięć kilometrów albo szedł, albo podbiegał. Ze szkoły do domu też zawsze dreptał. Raz nawet zaświtało w jego głowie, co by było, gdyby 18 kilometrów z Białegostoku do Supraśla przebiec. Ale jak zapytał ojca przyjaciela, który miał samochód, czy mógłby go eskortować, to ten spojrzał tylko jak na wariata i mało co nie zabronił synowi spotykać się z Grześkiem. Koledzy na rowerach też nie chcieli mu asystować: „Za daleko…” – jęczeli.
No cóż, takie były czasy, że biegali tylko wariaci. I Grzesiek zrezygnował. Zapomniał o bieganiu na długo. Ujarzmiał dystans tylko na rowerze – na przykład z żoną z Białegostoku do Gdańska i z powrotem, czyli 800 kilometrów. To jednak nie było to, a życie włożyło na niego parę dodatkowych kilo. Kiedy w 2010 r. pracował w Eurobanku, w ciągu roku musiał trzy razy poszerzać spodnie we wszystkich siedmiu garniturach. Powiedział dość – ze względu na koszty i zdrowie.