Scott Jurek: Jak mistrz ultra stał się weganinem

Przez niemal dwie dekady Scott Jurek był jedną z najjaśniej świecących gwiazd hermetycznego światka ultrabiegaczy. Równie imponujące, co jego sukcesy, jest jednak to, że szczyt formy osiągnął, polegając wyłącznie na produktach roślinnych. Odrzucił wszystko, co pochodzi od zwierząt. 

Scott Jurek Craig Cameron Olsen, Kurt Wilson, Scott Jurek (Archiwum Prywatne)
fot. Craig Cameron Olsen, Kurt Wilson, Scott Jurek (Archiwum Prywatne)

Kiedy miałem dziesięć lat, tata kupił mi strzelbę kaliber 5,5 mm – taką z orzechową, błyszczącą kolbą i lufą z polerowanej stali. Kazał mi zawsze dobijać zwierzę, które zranię, obdzierać je ze skóry i patroszyć. Miałem zawsze zjadać to, co przyniosę z polowania do domu.

Podczas badań kontrolnych, kiedy miałem dwanaście lat, lekarz, mierząc mi ciśnienie, głęboko nabrał powietrza. Po powrocie do domu, rodzice oświadczyli, że od teraz, codziennie rano będę musiał brać proszki. „Zresztą – powiedzieli – nie chodzi tylko o proszki. Od dzisiaj żadnej soli”.

To był cios równie silny jak perspektywa łykania tabletek. Nie cierpiałem warzyw z paroma wyjątkami: kukurydzą z puszki, ziemniakami i surową marchewką.

Mieszkaliśmy 8 km od miasteczka Proctor, w stanie Minnesota, ponad 240 km od Minneapolis. Lubiłem sport, ale unikałem szkolnych drużyn. Przerażała mnie myśl, że miałbym wsiąść do kursującego o późnej porze autobusu, pełnego starszych, wysportowanych dzieciaków. Byłem nieśmiały i chudy. Przezywali mnie „Mikrus”, popychali, szturchali i zaczepiali w autobusie – zapewne dlatego, że do szkoły mama kazała mi zakładać koszulę z wyłogami kołnierzyka przypinanymi guzikami, ale pewnie też przez to, że uchodziłem za prymusa. Pilna nauka w wiejskiej szkole w północnej Minnesocie nie była bynajmniej przejawem fajności. Gdyby koledzy wiedzieli, jak często polowałem i łowiłem ryby, być może traktowaliby mnie inaczej. Ale cóż...

Kiedy byłem w drugiej klasie, w moim liceum zawiązała się chłopięca drużyna biegów narciarskich, a ponieważ lubiłem spędzać czas na świeżym powietrzu, postanowiłem do niej wstąpić. Inne ekipy były okazalsze, a ich stroje ładniejsze. My za to przyjeżdżaliśmy na zawody ubrani w dżinsy i flanelowe koszule, ale kiedy byłem w przedostatniej klasie, już potrafiliśmy skopać przeciwnikom tyłki.

W tamtym czasie byłem chyba najlepszym narciarzem w całej drużynie, w głównej mierze dzięki wytrzymałościowym i sprawnościowym podstawom, które opanowałem biegając. Stosowaliśmy trening interwałowy – podjazdy pod górkę. Trener powiedział, że po raz pierwszy pokonał go ktoś młodszy od niego. Wyglądał na przeszczęśliwego.

Zajmowałem 15. miejsce w rankingu najlepszych narciarzy biegowych w stanie. Tego lata wysłano mnie na obóz narciarski Team Birkie. Narciarzy zakwaterowano w leśnym schronisku młodzieżowym. Kuchnia obozowa serwowała warzywne lasagne, wybór sałatek i pieczony na miejscu chleb razowy. W tamtym czasie każda sałatka – poza sałatą lodową z ogórkiem, polaną kremowym sosem majonezowym – wydawała mi się co najmniej odważną, o ile nie niesamowicie wyszukaną kompozycją składników.

Pełnoziarniste pieczywo i gotowany szpinak? Czysta egzotyka. Ponieważ nie miałem specjalnego wyboru, jadłem wszystko. I nie mogłem uwierzyć, jak dobrze to smakowało! Jeszcze bardziej zdumiewało mnie to, jak doskonale się czułem. Nigdy też nie czułem się tak silny i zdrowy. Już wtedy przypuszczałem, że to, co jem, ma pewien związek z tym, jak się czuję, ale dopiero po wielu latach zacząłem przyglądać się bliżej związkowi pomiędzy dietą a ćwiczeniami, odżywianiem się a zdrowiem i przekonałem się, jak istotna jest dieta w życiu każdego człowieka, nie tylko sportowca.

Scott Jurek

W ostatniej klasie liceum awansowałem na 9. miejsce w stanie. Zimą wybrałem się z kolegą z drużyny narciarskiej na wycieczkę do Minoquy, w stanie Wisconsin. Wzięliśmy ze sobą przenośne lodówki i płócienne torby pełne makaronu pełnoziarnistego, sałatki ze szpinakiem, chilli i czarną fasolą. Zatrzymaliśmy się u znajomego z obozu Team Birkie. Jego mama ugościła nas granolą domowej roboty. Poprosiłem ją o przepis i gdy wróciłem do domu, oświadczyłem ojcu, że zamierzam przygotować dla nas wszystkich granolę.

Jadłem granolę i sałatki nie dlatego, że chciałem uczynić świat lepszym (to przyjdzie później), ani z sympatii do krów. Po prostu zauważyłem, że im więcej jem tego, co wówczas uznawałem za „żarcie dla hippisów”, tym lepiej się czuję – i tym lepiej sprawdzam się w wyścigach. Przed szkolnymi zawodami, jadąc autobusem, zacząłem pochłaniać wielkie porcje brązowego ryżu przygotowanego wieczorem, dzień wcześniej. Starałem się z tym nie afiszować, bo wiedziałem, jak wszyscy zareagowaliby, gdyby odkryli, że jem ryż.

Kobietę, która przyczyniła się do tego, że przeszedłem na weganizm, spotkałem w kolejce do kasy w barze McDonald’s. Czekała na dolewkę dietetycznej coli, ja odbierałem tacę z lunchem. Leah – tak miała na imię – była pogodną blondynką. Jak się wszystkim wydawało, posiadała tysiące par butów firmy Birkenstock. Pracowała w sklepie z odzieżą, studiowała w filii University of Minnesota w Duluth i wszędzie jeździła na rowerze. No i zasadniczo była wegetarianką (przez co jej stołowanie się w McDonald’s wydaje się odrobinę dziwne, prawda?). Od razu przypadliśmy sobie do gustu.

W moim pierwszym Minnesota Voyageurze (ponadosiemdziesięciokilometrowy ultramaraton) przybiegłem na metę jako drugi. Szedłem jak burza. Atakowałem wzniesienia, przedzierałem się szlakami, im bardziej zarośniętymi, tym lepiej. Przemierzałem ścieżki dzikich zwierząt, przeprawiałem się przez rzeki. Biegałem w deszczu, śniegu i spiekocie. Zamiast suchej wędzonej kiełbasy, zacząłem kłaść na kanapki szpinak i ser havarti. Trochę zmniejszyłem ilość zjadanych przeze mnie na śniadanie bułek z kiełbaskami i jajkami. Od czasu do czasu przygotowywałem granolę. Gotowałem brązowy ryż i brokuły.

Na przedostatnim roku, z jednej strony zaczynałem powoli ogarniać całą tę filozofię Ziemi, a z drugiej przynajmniej cztery razy w tygodniu faszerowałem się dwoma McChickenami i dużą porcją frytek (od czasu do czasu również Big Makiem). Sądziłem, że potrzebuję białka, a odrobina śmieciowego jedzenia jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Uwielbiałem grillować, często wrzucałem na ruszt kiełbasę, steki, schab z kością – właściwie każde mięso, jakie się nawinęło – i piekłem to wszystko na wielkim grillu. Byłem mistrzem grilla. Od pierwszego spotkania z Leah w McDonald’s, często się widywaliśmy. Kiedy przychodziła, przynosiła jabłka z ekologicznych sadów i mleko od ekologicznych krów, a ja tylko rzucałem okiem na cenę i dostawałem szału. „Tyle za to zapłaciłaś? Co w tym jest, złoto?” – krzyczałem.

Startując po raz drugi w Minnesota Voyageur, uczyniłem ból częścią siebie. Wykorzystałem go. Wsłuchiwałem się w jego głos przez całe 80 kilometrów biegu. „Mogłeś to zrobić lepiej. Nadal możesz”. Uciekałem od bólu, mając zarazem wrażenie, jakbym biegł ku niemu. Myślałem o moim życiu, o błahych, śmiesznych zmartwieniach. Myślałem o odległościach, jakie pokonałem, o pracy, jaką wykonałem. Stanąłem na linii startu i dosłownie wystrzeliłem przed siebie. Połknąłem tę trasę. Nigdy wcześniej nie włożyłem tyle wysiłku w bieg. Znowu skończyłem jako drugi. Musiałem biegać szybciej, ale nie byłem w stanie. W czym tkwi sekret?

Scott Jurek

Latem 1996 r. schorowany, starszy pan nieświadomie pomógł mi częściowo odpowiedzieć na to pytanie. Właśnie wrócił z sesji fizjoterapii i powoli wdrapywał się na szpitalne łóżko. Widziałem, jak z każdym bolesnym krokiem malują się na jego twarzy frustracja i wściekłość. To był mój przedostatni rok w college’u, a zarazem pierwszy na fizjoterapii. Odbywałem staż w szpitalu w Ashland, w stanie Wisconsin. Miałem pomagać temu staruszkowi, ale obydwaj wiedzieliśmy, że nie daję sobie rady. Mężczyzna usiadł na łóżku i zerknął na leżącą na jego stoliku tacę z lunchem: salisbury steak pływający w brązowym, zawiesistym czymś, ugotowane ziemniaki z torebki, blady groszek z puszki.

Spojrzenie mojego pacjenta mówiło, że równie dobrze na tej tacy mogłyby leżeć kamienie. Nie odezwał się, ale miałem wrażenie, że zaczął krzyczeć. Wtedy odsłoniła się przede mną część tajemnicy – to, co jemy, jest dla nas kwestią życia i śmierci. Nasze jedzenie mówi o nas samych. Jako sportowiec z pozornym poświęceniem dbałem o własne zdrowie. Jako fizjoterapeuta miałem za zadanie pomagać ludziom dbać o sprawność ich ciała, ale nawet przez chwilę nie zastanawiałem się nad ich dietą. Im zdrowiej się odżywiałem, tym szybszy i silniejszy się stawałem. Czy tylko zbiegiem okoliczności chorym podawano bogate w skrobię, byle jakie posiłki? Czy skoro zbilansowana dieta jest w stanie uczynić człowieka szybszym, kiepska dieta pogarsza jego stan? Odkryłem, że odpowiedź na to drugie pytanie jest twierdząca. Drugą część tajemnicy odkryłem, kiedy wiosną, rok później odbywałem kolejny staż, tym razem w Albuquerque w Nowym Meksyku.

Robiłem zakupy w miejscowym sklepie spożywczym – nawet całkiem możliwe, że kupowałem stek – i czekałem w kolejce do kasy, kiedy dla zabicia czasu sięgnąłem po jakiś magazyn. Był w nim artykuł o lekarzu nazwiskiem Andrew Weil i jednej z jego książek. Weil mówił, że ciało człowieka dysponuje niebywałą zdolnością dbania o siebie, pod warunkiem wszakże, iż my sami również o nie zadbamy, odpowiednio je karmiąc i nie trując. Znalazłem książkę Weila i przeczytałem od deski do deski.

Ani lektura książki Weila, ani epizod z chorym staruszkiem i jego lunchem nie były dla mnie objawieniem, ale otworzyły mi oczy na korzyści płynące z przejścia na dietę roślinną i na jej istotę.

Usunięcie z mojego menu przetworzonego pożywienia i rafinowanych cukrów nie było trudne. Jako dzieciak jadałem chleb, który wypiekała moja babcia, i ryby, które łowił tata. Co innego mięso i nabiał. Nie chciałem jeść ani jednego, ani drugiego – ze względu na ich negatywny wpływ na nerki, wypłukiwanie wapnia, zwiększone ryzyko raka prostaty, wylewu i chorób serca, nie wspominając o środkach chemicznych i hormonach, którymi faszeruje się zwierzęta.

Brałem już udział w zawodach, nie biegałem już dla czystej rozrywki, byłem doskonale świadom, że potrzebuję paliwa, które będę mógł spalić w biegu. Wiedziałem, że muszę wymyślić sposób na to, by dostarczyć organizmowi wystarczająco dużo białka i pogodzić zdrowe jedzenie z bieganiem na długie dystanse. Dieta, której podstawą są rośliny, oznacza więcej błonnika dla organizmu – błonnika, który przyspiesza podróż pokarmu przez układ trawienny, zarazem minimalizując skutki oddziaływania toksyn.

Scott Jurek

Taka dieta wiąże się też z dostarczaniem organizmowi większych ilości witamin i minerałów, więcej substancji, takich jak likopen, luteina i betakaroten, które pomagają chronić ciało przed przewlekłymi chorobami, ale również mniej przetworzonych węglowodanów i tłuszczów typu trans, po części odpowiedzialnych za choroby serca i inne tego rodzaju schorzenia.

Nawet konserwatywne American Dietetic Association (Amerykańskie Stowarzyszenie Dietetyczne), największa na świecie organizacja zrzeszająca specjalistów od dietetyki, stwierdziło jasno i wyraźnie: „Odpowiednio zaplanowane diety wegetariańskie, w tym ścisła dieta wegetariańska oraz dieta wegańska, są dietami zdrowymi, zadowalającymi pod względem odżywczym, a także mogą się przyczyniać do zapobiegania niektórym chorobom i leczenia ich. Z przemyślanych diet wegetariańskich może korzystać każdy człowiek w dowolnym wieku, w tym kobiety w ciąży i karmiące piersią, noworodki, dzieci, osoby w wieku dojrzewania, a także sportowcy”. Dwa ostatnie słowa były muzyką dla uszu ultramaratończyka, prawie wegetarianina.

W 1996 roku, gdy latem po raz trzeci wystartowałem w Voyageurze, wygrałem go napędzany dietą złożoną z większej ilości roślin i mniejszej ilości mięsa. Wcale nie biegłem bardziej forsownie. Miałem rację, że nie muszę tego robić. Nauczyłem się przy tym czegoś niezwykle ważnego: że mogę biegać mądrzej. Jeść mądrzej. Żyć mądrzej. Wiedziałem, że mogę pobiec dalej, gdy inni staną w miejscu. Wiedziałem, że mam dobre nogi i dobre płuca. Przestałem tak po prostu biegać, a zacząłem się ścigać. Jadłem w sposób świadomy.

Wiosną 1997 r. ostatecznie przeszedłem na wegetarianizm. W tygodniu codziennie pokonywałem od 15 do 25 km, w weekendy od 30 do blisko 50. Wygrałem zarówno McKenzie River 50 (km), jak i Zane Grey 50 (mil). Potem ustanowiłem nowy rekord Voyageura.

Nadal się martwiłem, czy będę dostarczał organizmowi wystarczająco dużo białka, ale wszystkie zdrowotne argumenty przeciwko jedzeniu mięsa wydawały mi się tak przekonujące, że uznałem, iż dam szansę weganizmowi. Moja nowa dieta składała się z następujących elementów: świeżych owoców i warzyw, roślin strączkowych, orzechów, ziaren i nasion, produktów pełnoziarnistych, wariacji na temat soi, takich jak miso i tofu. Ciśnienie krwi i poziom trójglicerydów spadły do poziomu najniższego w całym moim życiu; HDL (tzw. dobrego cholesterolu) nigdy wcześniej nie miałem tak dużo. Nie cierpiałem na żadne zapalenia stawów, nawet po przebiegnięciu wielu kilometrów po drogach i szlakach, z rzadka zdarzało mi się skręcić kostkę albo upaść i otrzeć sobie łokieć czy kolano – a nawet jeśli, to ból przechodził znacznie szybciej niż kiedykolwiek przedtem.

Wreszcie postanowiłem wziąć się za bary z Western States 100, jednym z najsłynniejszych ultramaratonów na świecie. Na trasie wyścigu znajdowało się 21 punktów odżywiania i 6 punktów medycznych (to dużo jak na ultramaraton, co też świadczy o stopniu trudności biegu).

Zastanawiałem się, czy jestem w stanie rywalizować z najlepszymi? Czy zdołam zwyciężyć? A jeśli tak, to ile jeszcze wyścigów zdołam wygrać, niesiony na skrzydłach nowo odkrytych tajemnic. Zamierzałem się przekonać.

Scott Jurek

Wegański jadłospis Scotta Jurka:

Śniadanie

  • koktajl na bazie owoców (jak mango, truskawki, banan, czy kiwi) z orzechami i porcją białka w proszku (pochodzenia roślinnego, np. z konopi, grochu, czy soi)
  • pomarańcza, grejpfrut, gruszka lub inny świeży owoc
  • pełnoziarniste tosty z masłem orzechowym lub kiełkami

Kiełki albo namoczone ziarno doskonale rozbijają błonnik (bez tego organizm by go nie strawił).

Przekąska

  • baton z dużą zawartością węglowodanów (najlepiej z dodatkiem pełnego ziarna)
  • „sałatka” z orzechów nerkowca, migdałów, pistacji, z jagodami, morwami i dodatkiem kakao

Taka mieszanka zapewni Ci odpowiednią porcję antyoksydantów na cały dzień, zmniejszając ryzyko pojawienia się nowotworów.

Lunch

  • duża sałatka z włoskiej kapusty, z dużą porcją tofu, hummusu i surowymi warzywami, takimi jak marchew, papryka, rzepa, z oliwkami i ziarnami dyni lub słonecznika

Spośród wielu źródeł soi wybieraj raczej tofu, pastę miso i tempeh. Są lepiej przyswajalne i mają mniej fitoestrogenu od izolatu białka sojowego.

Obiad

  • chili z fasolą i ziarnami kuskusu, z pełnoziarnistym makaronem, soczewicą, komosą ryżową, ziemniakami i marynowanym tofu; podane z pełnoziarnistymi tortillami
  • sojowy lub orzechowy deser, np. batony czekoladowe

Kuskus to niewyczerpana kopalnia węglowodanów, co w połączeniu z białkiem z fasoli i tofu da Ci kompletną mieszankę składników odżywczych, tak potrzebnych w biegowym treningu.  

Sprawdź przepis Scotta Jurka na batony czekoladowe:

» Przepis dla biegacza: Batony czekoladowe z czerwoną soją

Przeczytaj też, jak Scott Jurek stał się mistrzem i ikoną ultramaratonu:

» Scott Jurek: Król bólu

Zaczerpnięto z książki „Jedz i biegaj” Scotta Jurka i Steve’a Friedmana, wydanej przez Wydawnictwo Galaktyka. Przekład: Jacek Żuławnik. Tytuł oryginalny: „Eat & Run: My Unlikely Journey to Ultramarathon Greatness”. © Copyright 2012 by Scott Jurek. Opublikowane za zgodą Wydawnictwa Galaktyka. Wszystkie prawa zastrzeżone.

RW 10/2012

REKLAMA
}