Kiedy miałem dziesięć lat, tata kupił mi strzelbę kaliber 5,5 mm – taką z orzechową, błyszczącą kolbą i lufą z polerowanej stali. Kazał mi zawsze dobijać zwierzę, które zranię, obdzierać je ze skóry i patroszyć. Miałem zawsze zjadać to, co przyniosę z polowania do domu.
Podczas badań kontrolnych, kiedy miałem dwanaście lat, lekarz, mierząc mi ciśnienie, głęboko nabrał powietrza. Po powrocie do domu, rodzice oświadczyli, że od teraz, codziennie rano będę musiał brać proszki. „Zresztą – powiedzieli – nie chodzi tylko o proszki. Od dzisiaj żadnej soli”.
To był cios równie silny jak perspektywa łykania tabletek. Nie cierpiałem warzyw z paroma wyjątkami: kukurydzą z puszki, ziemniakami i surową marchewką.
Mieszkaliśmy 8 km od miasteczka Proctor, w stanie Minnesota, ponad 240 km od Minneapolis. Lubiłem sport, ale unikałem szkolnych drużyn. Przerażała mnie myśl, że miałbym wsiąść do kursującego o późnej porze autobusu, pełnego starszych, wysportowanych dzieciaków. Byłem nieśmiały i chudy. Przezywali mnie „Mikrus”, popychali, szturchali i zaczepiali w autobusie – zapewne dlatego, że do szkoły mama kazała mi zakładać koszulę z wyłogami kołnierzyka przypinanymi guzikami, ale pewnie też przez to, że uchodziłem za prymusa. Pilna nauka w wiejskiej szkole w północnej Minnesocie nie była bynajmniej przejawem fajności. Gdyby koledzy wiedzieli, jak często polowałem i łowiłem ryby, być może traktowaliby mnie inaczej. Ale cóż...
Kiedy byłem w drugiej klasie, w moim liceum zawiązała się chłopięca drużyna biegów narciarskich, a ponieważ lubiłem spędzać czas na świeżym powietrzu, postanowiłem do niej wstąpić. Inne ekipy były okazalsze, a ich stroje ładniejsze. My za to przyjeżdżaliśmy na zawody ubrani w dżinsy i flanelowe koszule, ale kiedy byłem w przedostatniej klasie, już potrafiliśmy skopać przeciwnikom tyłki.
W tamtym czasie byłem chyba najlepszym narciarzem w całej drużynie, w głównej mierze dzięki wytrzymałościowym i sprawnościowym podstawom, które opanowałem biegając. Stosowaliśmy trening interwałowy – podjazdy pod górkę. Trener powiedział, że po raz pierwszy pokonał go ktoś młodszy od niego. Wyglądał na przeszczęśliwego.
Zajmowałem 15. miejsce w rankingu najlepszych narciarzy biegowych w stanie. Tego lata wysłano mnie na obóz narciarski Team Birkie. Narciarzy zakwaterowano w leśnym schronisku młodzieżowym. Kuchnia obozowa serwowała warzywne lasagne, wybór sałatek i pieczony na miejscu chleb razowy. W tamtym czasie każda sałatka – poza sałatą lodową z ogórkiem, polaną kremowym sosem majonezowym – wydawała mi się co najmniej odważną, o ile nie niesamowicie wyszukaną kompozycją składników.
Pełnoziarniste pieczywo i gotowany szpinak? Czysta egzotyka. Ponieważ nie miałem specjalnego wyboru, jadłem wszystko. I nie mogłem uwierzyć, jak dobrze to smakowało! Jeszcze bardziej zdumiewało mnie to, jak doskonale się czułem. Nigdy też nie czułem się tak silny i zdrowy. Już wtedy przypuszczałem, że to, co jem, ma pewien związek z tym, jak się czuję, ale dopiero po wielu latach zacząłem przyglądać się bliżej związkowi pomiędzy dietą a ćwiczeniami, odżywianiem się a zdrowiem i przekonałem się, jak istotna jest dieta w życiu każdego człowieka, nie tylko sportowca.