Wszystko zaczęło się od forów. One były pierwsze. Na nich ci, co nie wiedzieli, dowiadywali się, jakie kupić buty, ile zjeść „węgli”, dlaczego boli i kiedy przestanie. Do dziś są one zresztą ważną częścią życia biegaczy podpiętych do internetu.
Na przykład użytkownik „taki jak ja” na jednym z forów wyznaje, że tak długo biegał jedną trasą, że oswoił dzikie kaczki. „ObiWanSymbian” opowiada, że widział policyjnego passata zaszytego w krzakach, a w nim dwie umundurowane śpiące królewny, „Dziunia79” śmieje się, że na jej widok starszy sąsiad burczy pod nosem: „Biegają i biegają, a w kuchni nie ma kto gotować”, a „Melody’ja” wyznaje, że jak się na inne biegaczki napatrzyła, to powiedziała na swoje kompleksy: „A… pieprzę!”. Po to nam fora.
Ale w mediach społecznościowych zrodziła się w ostatnich latach nowa jakość. Facebook, blogi czy Endomondo i im podobne spowodowały, że wirus biegania szerzy się w tempie sprinterskim. No choćby wziąć pod uwagę liczbę użytkowników tego ostatniego medium. Jest ich dziś 1,5 miliona, czyli 90 razy więcej niż w 2010 roku!
Mette Lykke, jedna z trzech założycieli firmy, sukces aplikacji upatruje w tym, że wprowadziła ona do sportu wymiar społeczny. „Ludzie używają Endomondo z wielu różnych powodów – mówi Mette Lykke. – Jednych motywują gromadzone w trakcie treningu dane, analiza wyników, inni szukają zachęty ze strony przyjaciół, a wielu za najważniejszy uważa aspekt współzawodnictwa”.
Jeszcze inni szukają po prostu kompanów do biegu. Na przykład 40-letni poznaniak Mariusz Pohl, stateczny małżonek i rodzic dwójki dzieci, wieczorami oddaje się pasji śledzenia innych biegaczy w dzielnicy Wilda. Ale nie lata za nimi w prochowcu z postawionym kołnierzem, tylko siedzi przed komputerem i wyszukuje ich na Endomondo. Potem wysyła im zaproszenie i znajomość gotowa.
„Przecież nie wyjdę jak wariat na ścieżkę i nie będę podpytywał przechodniów, czy biegają – wzrusza ramionami biegacz. – Endomondo to cywilizowany i bezpieczny sposób na odnalezienie sobie podobnych”.