Szybszy o szklaneczkę wina
Jest 10 kwietnia 1896 roku. Na starcie maratonu pierwszych igrzysk olimpijskich ery nowożytnej w Atenach obok Greka Spyridona Luisa stoi Wojciech Staszewski. 17 śmiałków i sportowiec z Warszawy mają do pokonania 40 km z Maratonu do Aten. Ruszają. Elita narzuca mordercze tempo. Początkowo prowadzi Albin Lermusiaux, ale wycofuje się na 32. kilometrze. Odpadają kolejni biegacze, powaleni helleńskim słońcem i brakiem odpowiedniego przygotowania.
To, co mnie napędza do biegania, to zabawa w prawdziwego sportowca, dlatego w pewnym momencie zacząłem trenować jak profesjonalista.
Odwodniony Luis również słabnie. Wpada do tawerny, ale zamiast wody wypija szklaneczkę wina. Wyprzedza go Staszewski. Wojciech prowadzi samotnie i potwornie zmęczony przekracza linę mety. Z dumą trzyma gałązkę wawrzynu. Patrzy na medal. Na awersie głowa Zeusa z boginią Nike, a na rewersie Akropol.
"Byłbym przeszczęśliwy" - rozmarza się Wojtek, gdy przedstawiam mu taką wizję, choć dodaje zaraz, że w 1896 roku nie miałby takiej wiedzy o treningu i zapewne przegrałby ze Spyridonem. "Spyridon był lepszym materiałem na biegacza, tylko nie wiedział jak się przygotować" - dodaje. Gdyby jednak Wojciech przeniósł się w czasie, to ze swoimi umiejętnościami i życiówką w maratonie przybiegłby pierwszy, pokonując Luisa o kilkanaście minut.