Różne są metody kontrolowania tempa w czasie biegu. Jedni używają aplikacji w telefonie, inni włączają sobie specjalny biegowy chronometr, spora grupa optymistów wierzy we własne wyczucie, a są też tacy, co próbują posługiwać się zwykłym zegarkiem. Próbowałem wszystkich metod.
Lubię postęp techniczny, wolę jechać ekspresem niż rozklekotanym wagonem trzeciej klasy ciągniętym przez lokomotywę, ale gdy chcę sobie zmierzyć czas, zawsze tęsknię do stopera na sprężynkę. Był ciężki, spory (wielkości dawnych zegarków kieszonkowych) i nakręcany ręcznie, ale miał ogromne zalety. Tam nigdy nie było wątpliwości, czy został włączony, czy nie, bo przy włączaniu stawiał opór i głośno „klikał”, do tego jeszcze tykał. Wskazówki miał duże, podziałki świetnie widoczne, a i z zatrzymaniem go nie było żadnych kłopotów – mocne przyciśnięcie kciukiem, klik i stoi.
A w aplikacjach telefonicznych… Nie wiem, może jestem przeklęty, może skrajnie nieprzystosowany, ale zawsze mam z tym kłopoty. Na zawodach w zeszłym roku trzy razy biegłem z telefonem. Raz nie złapał połączenia GPS, raz usiłowałem go włączyć przez przezroczyste „okienko” w naramiennej pochewce i mi się nie udało, za trzecim razem postanowiłem włączyć przed włożeniem do pochewki, co się udało; nie udało się natomiast szybkie włożenie, zamotałem się na starcie z tym ustrojstwem, na szczęście dystans był dość długi, więc nadrobiłem jakoś, ale sporo nerwów mnie to kosztowało.
Z elektronicznymi stoperami na rękę też idzie mi kiepsko. Z zazdrością patrzę na zawodników, którzy zaraz po minięciu mety wykonują charakterystyczny gest, przyciskają sobie coś w zegarku i już. Ja nigdy nie umiałem tak przycisnąć na starcie, żeby uruchomić stoper, a nie – powiedzmy – zmienić datę.