Przyspieszyłem. Sylwetka tamtego nie powiększyła się nic a nic, co świadczyło, że się do niego nie zbliżam. „A więc już tak źle ze mną” – pomyślałem, po czym po jakimś czasie okazało się, że jest jeszcze gorzej. Bo tamten wreszcie zaczął się robić coraz większy, ale nie dlatego, że ja go zacząłem doganiać, tylko dlatego, że biegł w moim kierunku. Gdy się mijaliśmy, mogłem się pocieszyć jedynie tym, że nie biegł bardzo szybko.
Przypomniało mi się to w lipcu tego roku w Pobiedziskach. To był mój pierwszy półmaraton z trasą wyznaczoną tak, że biegnie się tam i z powrotem. Odcinek długości pięciu kilometrów z czymś, czyli cztery razy po tej samej szosie, raz w tę, raz we w tę, z trzema nawrotami. W takim układzie nader często ma się przed sobą kogoś, kto nadbiega z naprzeciwka. Oczywiście, tym razem nie było mowy o takiej pomyłce, jak nad Wisłą, bo raz, że człowiek spodziewa się tych z naprzeciwka, a dwa, było widno i wtedy jednak łatwiej jest stwierdzić, czy widzi się czyjś przód, czy tył.
Zdarzenie nadwiślańskie przypomniało mi się więc tylko poprzez, nazwijmy to, nienachalne podobieństwo sytuacji. Sytuacja trzynawrotowa sama w sobie jest ciekawa, nietypowa, jak się wydaje, i dająca szczególne możliwości tym, co lubią się ścigać. Niestety, zaliczam się do nich.
Wiem, że to wyznanie brzmi żałośnie w ustach kogoś, kto już opuścił (bezpowrotnie) grupę robiącą półmaraton w czasie poniżej dwóch godzin i w tym roku wchodzi do grupy, która coraz częściej pokonuje dystans w czasie już nie PRAWIE dwa razy gorszym niż zwycięzca, ale PONAD dwa razy. Nic jednak na to nie poradzę i żebym sobie przed biegiem nie wiem ile razy powtarzał, że ważny jest bieg, a nie miejsce w klasyfikacji, to zawsze w jakimś momencie ambicja zdąży mi podszepnąć, że skoro do mety już niedaleko, to może uda się dogonić tego, co biegnie przede mną, wypluć płuca na finiszu i zająć w Open zaszczytne 2406. miejsce zamiast 2407.
No i takie trasy, jak w Pobiedziskach, są właśnie dla takich osobników. Trzy nawroty pozwalają na precyzyjne określenie, gdzie są najgroźniejsi konkurenci, jak również na przyjrzenie im się i ewentualne stwierdzenie, w jakim są stanie.
Wyrafinowanym ambicjonerom dają też szanse na niewinne oszustwa: oto trzeci nawrót, do mety już tylko piątka z groszami, najgroźniejszy konkurent właśnie okrążył słupek, zaraz zobaczy, że ja się czaję dwadzieścia metrów za nim, no to dawaj udawać, że już padam z nóg. I taki spryciarz zwalnia, ciężko dyszy, oczy w słup stawia, zatacza się, prawie pod nogi konkurentowi wpada, żeby ten, mający na razie lekką przewagę, skonstatował, że ze strony spryciarza nic mu już nie zagraża i zwolnił. A przede wszystkim stracił czujność.
http://runners-world.pl/images/blogs/fedorowicz/fedorowicz30.jpg
Mnie osobiście zły duch ambicjonerstwa aż tak skrajnych działań nie podpowiadał, ale ponieważ w M70+ tym razem biegło nas czterech, z czego dwóch smarkaczy (5 lat młodszych) z tegorocznymi wynikami, o których ja nie mogłem nawet marzyć, i jeden z podobnymi do moich, pomyślałem sobie, co szkodzi zapamiętać numer tego „porównywalnego” i już w trakcie biegu móc przewidywać, który z nas będzie musiał po biegu przecierpieć dodatkowy wysiłek wspinania się na podium.
Zapamiętałem. Nr 353. Mieczysław Waligórski. Już po pierwszym nawrocie pozdrowił mnie tak serdecznie, życząc pomyślnego dalszego ciągu, że aż mi się zrobiło głupio, że chciałem mieć na niego baczenie. Choć ostatecznie nie było w tym nic złego. Ale jakoś tak.
Jak z powyższego wynika, bieg na zasadzie tam i z powrotem skłania do refleksji. Poza tym daje dodatkową atrakcję, jaką jest oglądanie wszystkich uczestników w akcji. Wszystkich bez wyjątku. Przed nawrotem tych szybszych, po nawrocie wolniejszych. To na pewno ciekawsze niż wgapianie się tylko w plecy tych, co przed. Znajomi i członkowie drużyn mogą sobie dodawać otuchy, a ktoś, kto dba o właściwe stosunki w pracy, może nie tylko dać się wyprzedzić szefowi, ale jeszcze krzyknąć z podziwem: „Ale pan dyrektor zasuwa!” przy każdej mijance po kolejnym nawrocie.
P.S. Tak mi się napisało: „przecierpieć dodatkowy wysiłek wspinania się na podium”. Taki żarcik to miał być. Okazało się, że wykrakałem. Dwa tygodnie później szczęśliwie trafiło mi się podium w półmaratonie puckim i o mały włos nie doszło do straszliwej kompromitacji – otóż zabrakło mi sił, żeby wleźć na to podium. Jakoś wlazłem, mam nadzieję, że nikt nie zauważył, ale wstydu się najadłem.
Na usprawiedliwienie powiem tylko, że podium było nieprzyzwoicie wysokie – stanowczo dla kategorii M75+ należałoby dostawiać schodki. Albo windę. Zdjęcie jako dowód załączam. Foto: Agnieszka Lisowska.
http://runners-world.pl/images/blogs/fedorowicz/fedorowicz30_podium.jpg
JF
Ten felieton był pierwotnie opublikowany w magazynie Runner's World w numerze wrzesień 2012
Urok nawrotów [felieton Jacka Fedorowicza]
Biegłem sobie nad Wisłą. Było pusto, zaczynał się zmierzch. W perspektywie prostego odcinka nadwiślańskiego bulwaru zobaczyłem daleko przede mną samotną sylwetkę innego biegacza. „Dogonię go!” – pomyślałem sobie, bo akurat przypomniały mi się pochwały interwałów jako nadzwyczaj skutecznej metody treningowej, zamieszczane ostatnio w RW.
Zobacz również: