"Byłem w tym okresie bardziej aktywny towarzysko niż fizycznie - wspomina dziś ze śmiechem Robert, choć wtedy wcale nie było mu wesoło. - Zrobiłem się misiowaty i chociaż mojej żonie to nie przeszkadzało - mówiła, że ma się do czego przytulić - to dla mnie w moim ciele zrobiło się ciasno."
W chwili gdy Robert doszedł do wniosku, że waży już zbyt dużo, jego kilkuletni syn Marcin, obecnie wicemistrz Europy w sztafecie 4 x 100 m, zaczął zdradzać talent do biegania.
"Żeby go nie zmarnował i żeby nie wystawał z kolegami po bramach z piwem w ręku, zaprowadziłem go na trening biegaczy wrocławskiego Śląska - mówi Robert. - Jednocześnie podjąłem decyzję, że sam zacznę biegać. I od razu za główny cel postawiłem sobie start w maratonie."
Nie znając zasad treningu biegowego, natychmiast zapłacił frycowe. "Za szybko narzuciłem sobie zbyt duże obciążenia treningowe" - tłumaczy Robert, który planował od początku biegać codziennie po 5 km. „Skończyło się to poważną i bolesną kontuzją - ponaciągałem sobie ścięgna i nadwerężyłem oba kolana. Na pół roku mogłem zapomnieć o bieganiu"- mówi Jędrusiński.
Ten falstart nie osłabił jednak jego zapału. Zrozumiał, że musi stopniowo przyzwyczajać swój organizm do wysiłku, i zaczął wszystko od nowa. Metodą prób i błędów, ale bazując na wiedzy bardziej doświadczonych biegaczy, wypracował w końcu własny schemat treningowy. Zaczął od przebieżek 2 razy w tygodniu (na zmianę 300 m biegu i 300 m marszu), systematycznie zwiększając dystans i tempo biegu.
Już po roku udało mu się zrzucić 20 kg (obecnie waży 77 kg), a w drugim sezonie trenowania, w 1997 roku, wystartował w maratonie w rodzinnym Wrocławiu.