Z głupia frant spytałem panią ekspedientkę w supermarkecie, co z asortymentu pełnoziarnistego mogłaby mi ewentualnie zaoferować.
– Mamy chleb z pestkami słonecznika – zaczęła radośnie – z pestkami dyni, z wieloma różnymi ziarnami...
– Nie, nie – powiedziałem – mnie chodzi o to, żeby mąka była pełnoziarnista.
Zasępiła się.
– A, to nie wiem...
W następnym dużym sklepie było tak samo i w następnym też. Poszedłem do sklepu specjalizującego się w pieczywie. Na informatorkę wybrałem osobę starszą. Wiedziała.
– Mamy, proszę pana, razowy z pełnego ziarna. I jeszcze ten, o, i ten.
– Świetnie. Poproszę. Ale czy mogłaby mi pani powiedzieć, co to znaczy, że z pełnego ziarna?
– No… Ziarno mielone tak... żeby... było mielone tak ze wszystkim…
– Z łodygami na przykład?
– Eee…
– Z korzonkami?
– Chyba nie...
Doszedłem do wniosku, że wiedza o mące jest w narodzie dość pobieżna. Ale chyba trudno się dziwić. W ciągu całego mojego długiego życia zasady i mody żywieniowe zmieniały się nader często.
Gdyby mojej mamie lat temu siedemdziesiąt ktoś próbował tłumaczyć, że powinna jadać i synowi do jedzenia dawać otręby, albo dopytywać się w piekarni o pieczywo pieczone z mąki z łupinami, bo to zdrowe, to chyba by uznała, że rozmawia z wariatem. Szczególnie że jej dumą były bieluteńkie kluski kładzione, którymi często karmiła ojca, jako że tato nade wszystko uwielbiał kluchy wszelkie, witaminami zaś gardził. I unikał. Mimo to dożył słusznego wieku.
W czasach mojego dzieciństwa najmodniejszym dodatkiem witaminowym była mizeria. Ogórek pokrojony w plasterki, ze śmietaną. Sałata też była zawsze ze śmietaną i z cukrem. Z innymi dodatkami była trudna do wyobrażenia. Ale i w ogóle bez dodatków też, bo była gorzka. Tak zwanej lodowej nie było. Z nieco starszego dzieciństwa pamiętam, że tak mniej więcej pod koniec lat czterdziestych gruchnęła wieść, że pomidory są rakotwórcze. Uwierzylibyście? A jednak. Wszyscy to powtarzali najpoważniej na świecie.