Była to – o dziwo – edycja australijska. Tak się wtedy złożyło, że znaleźli się tacy, dzięki którym znalazłem się wśród kangurów. O własnych siłach nie dałbym rady, bo w owych czasach – informuję młodsze pokolenie – cena biletu do Australii lekko przekraczała cenę kawalerki w centrum Warszawy, nie mówiąc już o tym, że bilet taki można było nabyć wyłącznie za tak zwane waluty wymienialne, w posiadanie których można było wejść tylko drogą przestępstwa, to znaczy kupić na czarnym rynku. W każdym razie znalazłem się w Australii, tam kupiłem Runner’s World i zachwyciłem się – zdumiewającym dla przybysza z PRL – faktem, że bieganiu można poświęcić tyle papieru.
Potem miałem okazję czytywać wersję amerykańską, potem, za niepodległości, zaprenumerowałem sobie (waluty już były dostępne!) wersję brytyjską i cały czas tęskniłem za polską. Wreszcie się zjawiła. Tym razem serdeczne życzenia składam Redakcji. Wszystko, co się pisze o bieganiu, może być dla biegających bardzo pożyteczne. Z mojego czytelniczego doświadczenia wynika, że niektóre prawdy zostają w pamięci na zawsze. Niekoniecznie jako nauka, instrukcja czy przestroga. Czasem jako zdanie, które urzeka trafnością obserwacji.
Pamiętam na przykład takie oto stwierdzenie z "RW" sprzed lat kilkunastu: "Jaka jest różnica między biegaczem a joggerem? Ten, który przybiegł na metę przed tobą – to biegacz. Za tobą – jogger". Proste? Proste. Trafne? O tak!
Albo inne zdanko, też z lat dawnych: "Jeżeli w radiowej prognozie pogody, której przecież pilnie słuchasz przed zawodami, powiedzą, że jutro będzie wspaniała pogoda na maraton, możesz być pewien, że będziesz się słaniał z upału". Wielka prawda! Pokazująca, jak dalece nasi niebiegający bliźni nie potrafią sobie zdać sprawy z rozgrzewających właściwości biegania.