Zakręty skazane na ścięcie [felieton Jacka Fedorowicza]

Podczas ostatniego półmaratonu w Grodzisku Wielkopolskim postanowiłem, że przy najbliższej okazji umieszczę w RW moją gorącą zachętę do ścinania zakrętów. Zakręty są od tego, żeby je ścinać, i trzeba o tym pamiętać przez cały bieg.

Podejrzewałem, że właśnie w Grodzisku profity ze ścinania mogą być ogromne, bo trasa miała dwie pętle, na każdej trzydzieści dość ostrych zakrętów i przy każdym ścięciu wyobrażałem sobie, o ile to krótszą trasą biegnę niż ci, co nie ścinają. Bardzo się przykładałem do tego ścinania, w ramach jezdni oczywiście, bez żadnych niedozwolonych skrótów; na chodnik wtaczałem się tylko wtedy, gdy mnie tam wepchnęli. Bo – to też zauważyłem podczas tego biegu – świadomość, że warto ścinać, staje się dość powszechna. Wielokrotnie się zdarzało, że biegnąc w grupie, miejsce przy krawężniku musiałem sobie zdobyć zawczasu – najczęściej musiałem przyspieszyć, żeby wyprzedzić kogoś, kto już sobie takie miejsce zajął, co w moim wieku jest krańcowo wyczerpujące.

W Grodzisku trudno nie biec w grupie, bo startował tłum, a biegnących w moim tempie było wielu. Ba, nawet i wolniejsi się zdarzyli, w co do dziś trudno mi uwierzyć! Po każdym już wykonanym zakręcie wypatrywałem pilnie, gdzie nikną te najbardziej oddalone kolorowe koszulki, by dociec, czy trzymać się tej strony ulicy, czy już powoli zaczynać delikatnie przemieszczać się na przeciwną. Raz mi wpadło do głowy, że tego komfortu wiedzy o kierunku następnego zakrętu pozbawiony jest pewnie zawodnik na czele biegu i pomyślałem sobie, że to jest jedna jedyna rzecz na świecie, której może mi w tej chwili zazdrościć prowadzący (tradycyjnie) Kenijczyk.

Obfitość grodziskich zakrętów usiłowałem przeliczyć na zaoszczędzone sekundy. Niestety, kiedy biegnę, w miarę jak rośnie pokonany dystans, wydatnie spada moja zdolność do wykonywania nawet najprostszych działań rachunkowych, aż do niezdolności oceny, któraż to godzina. Tak mi się robi gdzieś w okolicy 15. kilometra. Miałem więc tylko nadzieję, że konsekwentnie ścinawszy całą sześćdziesiątkę zakrętów, zarobię tyle, że może urwę coś z kolejnej minuty na mecie i będę mógł się chwalić niebiegającym znajomym, że „w czerwcu przebiegłem półmaraton w dwie godziny i siedem minut” (gdybym miał 2:07:59), co brzmi trochę lepiej niż „w dwie godziny i osiem minut” (gdybym miał 2:08:01).

Kiedy siadłem już w domu nad kartką papieru, szybko doszedłem do wniosku, że sam nie obliczę. Mógłbym się zwrócić do mojego prawnuka Franka – on by obliczył bez trudu, bo jest już w trzeciej klasie – ale oczywiście się wstydziłem. Postanowiłem, że skorzystam z pomocy kogoś, kto wie, że już w szkole średniej miałem kłopoty z matematyką. Zwróciłem się do inżyniera Ryszarda Zawadzkiego – to mój kolega szkolny, już tu kiedyś go wspominałem przy okazji tematu Biegów Narodowych, w których obaj startowaliśmy ponad pół wieku temu – i zadałem mu pytanie: Ile sekund, ścinając 60 zakrętów, zyskuje ktoś (ja) biegnący 21,097 km w przeciętnym tempie 6:03 na kilometr w stosunku do kogoś biegnącego w tym samym tempie, ale środkiem ulicy?

Rysio jednak trochę się zdziwił, że zadaję mu pytanie o stopniu trudności równym mniej więcej zagadce, ile to jest dwa plus dwa. Ale – zastrzegając, że na dokładne obliczenie ma za mało danych – odpowiedział, że gdyby założyć przeciętną szerokość ulicy 6 metrów, zawodnik ścinający zyskuje ponad 80 metrów, co przy tempie 6 min/km da około 50 sekund. Czyli że prawie minutę! Ścinać więc warto.

Ale czy to zgodnie z zasadami fair play? Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że jako laik, amator bez przeszłości sportowej, zupełnie się nie orientuję, w jaki sposób mierzone są trasy, które potem mają w regulaminach dumny wpis: „Trasa atestowana przez PZLA”. Podejrzewałem, że to jest mierzone tak, iż „spryciarz-ścinacz” powinien mieć jednak wyrzuty sumienia. Nie wyobrażałem sobie wprawdzie, że ktoś z miarką metrową idzie środkiem drogi i liczy, ale jakoś automatycznie myślałem, że wysoka komisja to pewnie samochodem, więc z dala od krawężników, czyli jednak środkiem.

Zadzwoniłem do dyrektora biegu, p. Małeckiego. Dobrze trafiłem: wiedział wszystko, odpowiedział wyczerpująco. W skrócie: specjalny rower, ze specjalnymi przyrządami, jedzie najkrótszą trasą, więc na każdym zakręcie trzyma się jak najbliżej wewnętrznej krawędzi drogi. Czyli: ścina zakręty. Czyli: zawodnik ścinający zakręty po prostu przebiega ten dystans co trzeba, a ścinając uważnie i konsekwentnie, walczy nie o skrócenie sobie trasy, tylko o to, by nie nadrabiać drogi. Tak czy siak, ścinać warto.

JF

Ten felieton był pierwotnie opublikowany w magazynie Runner's World w numerze sierpień 2013

Zobacz również:
REKLAMA
}