O aniołkach zabierających kibiców do sportowego nieba krzyczał Przemek Babiarz – najpierw po triumfie Justyny Święty-Ersetic, a 90 minut później podczas fantastycznego, zwycięskiego biegu sztafety 4 x 400 metrów na mistrzostwach Europy w Berlinie. To kolejne trofeum kobiecej sztafety – są już m.in. mistrzyniami Europy i dwukrotnymi wicemistrzyniami świata z hali oraz brązowymi medalistkami mistrzostw świata na stadionie, nie wspominając już o zwycięstwach w wielu najważniejszych imprezach juniorskich i młodzieżowych.
„My to chyba jesteśmy po trochu aniołkami i diabełkami” – śmieją się „czterystumetrówki”, które powoli, a właściwie bardzo szybko, doganiają w sukcesach legendarną męską sztafetę i przebijają się do czołówki plebiscytu na najlepszych sportowców w Polsce.
Polskie złotka od trzech lat zachwycają widowiskowymi biegami na chyba najtrudniejszym dystansie biegowym, którego wielu zawodników po prostu się boi. Bo nie tylko nasze złote dziewczyny twierdzą, że 400 metrów to „krew, pot i… kwas mlekowy”. Tak, są i łzy... szczęścia, ale żeby popłynęły, najpierw musi poboleć. A boli przez 250 dni w roku, kiedy jest o nich cicho, bo spędzają je na obozach treningowych.
Przygotowania do kolejnego sezonu kadrowiczki Aleksandra Matusińskiego zaczęły w Szklarskiej Porębie, potem lecą do Portugalii i RPA (Patrycja jest ze swoim trenerem w Nowej Zelandii, Natalia też trenuje ze swoim). Wszystko po to, by powalczyć o mistrzostwo świata w Dauche, a potem...
„Nie ma się co martwić, nie spoczniemy na laurach, bo zostało nam najważniejsze zadanie do wykonania i największe marzenie do spełnienia: medal na igrzyskach olimpijskich w Tokio” – zapewnia Justyna, nieformalna liderka teamu, który dwa razy w roku przez niespełna trzy i pół minuty rozpala emocje wielbicieli królowej sportu w Polsce. Bo przecież tak jak lekkoatletyka sztafeta jest kobietą. Czterema, a nawet sześcioma kobietami. A kobieta „zmienną jest”.