Na początku wyznanie. Nie jestem urodzonym biegaczem. Biegam co prawda stosunkowo dużo, ale tylko i wyłącznie traktując tę dyscyplinę jako wsparcie dla boksu, który od lat jest moją pasją. Tak się składa, że wybrałem sobie akurat ten sport, który oprócz ciągłego doskonalenia techniki, sporej siły, wytrzymałości i mocy, wymaga też żelaznej kondycji. Tę ostatnią od jakiegoś czasu zapewniają mi nie tylko godziny w ringu czy przy bokserskim worku, ale też - a może przede wszystkim - bieganie, zwykle po miejskich chodnikach i pobliskim parku.
Biegam więc, nie mając raczej w planach startów na dystansach krótszych i dłuższych, lecz po to, by być w jak najlepszej formie. Oraz, rzecz jasna, dla zwykłego funu. Moje biegowe treningi nie trwają nigdy więcej niż godzinę, a dystansom, które jednorazowo pokonuję zdecydowanie bliżej dziesięciu kilometrom niż półmaratonowi.
Mój biegowy sezon nie trwa też cały rok. Jasne, jesienią i zimą też można biegać, ja jednak zdecydowanie wolę wiosnę i lato - i to się raczej nie zmieni. Zmieniło się jednak to, że o ile wcześniej z godnością taki koniec sezonu byłem w stanie ogłosić nawet w październiku, tak teraz, od dobrych kilku tygodni, wciąż mam z tym solidny problem. Codziennie od razu po przebudzeniu sprawdzam prognozę pogody na dany dzień, licząc na to, że uda mi się wyskoczyć na ścieżkę. Powód? Buty Saucony Endorphin Pro 2.