Budzik wyrwał mnie ze snu. Otworzyłem oczy, rozejrzałem się dookoła. Ciemność. Zwlokłem się z łóżka, rozsunąłem zasłony i wyjrzałem przez okno. Jeszcze większa ciemność. Stałem tak zamroczony i zdezorientowany. Odwróciłem się, żeby spojrzeć na zegarek. 3:00.
Zacząłem sobie przypominać: byłem w Phoenix w podróży służbowej. Było wcześnie, bardzo wcześnie, sierpniowa sobota, a ja miałem wziąć udział w biegu. Przygotowywałem się do maratonu, a mój grafik przypominał mi o konieczności odbycia dwugodzinnego treningu. Więc zanim opuściłem Phoenix, wysłałem mejla do klubu Arizona Road Racers, w którym pytałem, czy mógłbym przyłączyć się do nich w ten weekend.
Prezes klubu, Mike Sheedy, odpisał mi: "Mogę Pana wystawić z jedną z kilku grup treningowych. Czy odpowiadałaby Panu sobota rano?". "Pewnie, że by odpowiadała" - odpowiedziałem, wyobrażając sobie, jak wczesnym rankiem, powiedzmy o 7.30, wraz z grupą wytrawnych zawodników staję na starcie długodystansowego biegu. Krótko po moim przybyciu do Phoenix i zakwaterowaniu w hotelu zadzwonił telefon. "Jesteśmy od Mike'a - mówił głos w słuchawce. - Na jutro mamy w planie 14-milowy odcinek i słyszeliśmy, że chciałbyś się przyłączyć". "Tak, zdecydowanie!" - rzuciłem. "Biegamy po szlakach South Mountain Park. Są piękne". "Brzmi nieźle". "Możemy cię zabrać z hotelu". "Fantastycznie". "No, to wszystko ustalone. Będziemy o 3.30". "Hmmm. O wpół do czwartej? - spytałem. - Rano?".
Po drugiej stronie słuchawki usłyszałem tylko zdławiony śmiech. "Próbujemy zaczynać około 4.00. Jeżeli chce się tutaj pobiegać, to tylko o tej porze". To była moja pierwsza lekcja treningu biegowego w upale. Takiego, do jakiego przywykli profesjonaliści z Doliny Słońca w Arizonie, którzy przez większą część roku muszą zmagać się z lejącym się z nieba żarem i dławiącą wilgotnością powietrza.
A biorąc pod uwagę to, co wielu naukowców (o Alu Gore nie wspominając) mówi o globalnym ociepleniu, wkrótce wszyscy możemy dołączyć do grona tych weteranów startów w palącym słońcu. Więc lepiej się teraz skupcie.
Bieg w stronę słońca: Phoenix
Trzydzieści minut po tym, jak wstałem z łóżka, w sobotni, ciemny poranek, z piaskiem pod powiekami, stałem pod hotelem gotowy do biegu. Samochód z kilkoma jasnookimi, dziarskimi członkami klubu Arizona Road Racers zatrzymał się koło mnie.
Nie wiem nawet, kiedy znaleźliśmy się w South Mountain, która moim oczom jawiła się mniej jak wielkomiejski park, a bardziej jak ogromna pustynia. O tej szalonej porze spodziewałem się ujrzeć pusty parking. Zamiast tego jednak, w półmroku budzącego się dnia, zobaczyłem tłum cieni dziwnych stworzeń o zniekształconych plecach i głowach - biegaczy z camelbakami i czołówkami.
W tych i pozostałych elementach ich wyposażenia, takich jak pas z bidonami czy czapka w stylu francuskich legionistów z połą osłaniającą ramiona, moi towarzysze wyglądali, jak gdyby szykowali się do forsownego marszu przez Saharę.
Dla mnie cała ta scena była tak surrealistyczna, jak godzina, o której się rozgrywała. Ale nasz czternastomilowy bieg o czwartej nad ranem przez pustynię będzie wydarzeniem pamiętnym nie tylko z powodu piękna pustyni o świcie, ale również z powodu tego, jak dobrze byliśmy w stanie pobiec. Klucz do sukcesu? Przygotowanie i koncentracja.