Kiedy w niedzielę przychodzę na warszawską Kępę Potocką, obiecuję sobie, że nie będę ćwiczyć. Wystarczy mi już biegania na ten tydzień; po prostu zrobię reportaż o nowym, dziwnym sporcie i pójdę do domu. Okazuje się, że nie potrafię stać z boku. Boot Camp wciąga mnie w swoje tryby.
Najpierw oczywiście rozgrzewka, czyli ani minuty spokoju. Półskipy, trucht, przeskoki, bieg za liderem. Dziewczyny, które przyszły na trening, posłusznie wykonują każdy ruch trenera Piotrka Tartanusa. Niektóre z nich wpadają na Boot Camp raz na jakiś czas – inne są na treningach, w różnych częściach Warszawy, kilka razy w tygodniu.
Dziś w grupie jest wyjątkowo dużo dziewczyn, co mnie trochę dziwi. W końcu z tego, co słyszałem o Boot Campie, to trening dla twardzieli – po kolana w błocie, na rozkaz robiących pompki, coś jak krzyżówka szkoły przetrwania i rajdów terenowych.
Razem tworzymy coś, co przypomina grupę synchroniczną. Początkowo czuję skierowane na nas zdziwione spojrzenia spacerowiczów. Potem jest mi już wszystko jedno. W końcu biegaczy też kiedyś traktowano jak idiotów. Potwierdza to Karola, na co dzień pracująca w reklamie: "Nie mogę się przekonać do zajęć fitnessowych, bo są jakieś sztuczne. Nie ma tam takiej fajnej ekipy, jak tu".
Rekruci na start
Bo Boot Camp to coraz popularniejsza w Europie forma treningu funkcjonalnego, który za oceanem już od dawna ma rzeszę zagorzałych zwolenników. Właśnie w USA zorganizowano pierwsze zajęcia w formie Boot Campów, których formuła miała naśladować trening zadawany rekrutom.
O tym, jak ciężko dostać się do elitarnych oddziałów armii amerykańskiej, nakręcono już sporo filmów. Sam termin "Boot Camp" można przetłumaczyć jako "obóz rekrutów" albo "obóz karny". Z czasem ta forma przygotowań zaczęła być modna wśród zwyczajnych ludzi, którzy chcieli zmierzyć się z legendą, sprawdzić się w sytuacjach ekstremalnych, no i przy okazji uciec od zatłoczonych i zapoconych siłowni.