Powiedzmy, że jesteś obolałym biegaczem przygotowującym się do jednego z pierwszych maratonów w antycznej Grecji. Odwiedzasz ówczesnego medyka, żeby uleczyć słabość swoich mięśni. Ten umieszcza deskę w obolałym miejscu i zaczyna piłować – rzępoli nią jak smyczkiem po strunie z Twojej nogi. Z nadzieją, że wywołane tym wibracje dotrą do mięśni i złagodzą ból.
Takie były początki terapii wibracyjnej. Trochę przerażające, ale dziś wiadomo, że miały swoje naukowe uzasadnienie. Technika ta może pomóc budować siłę i szybkość, poprawiać elastyczność i rozluźniać sztywne mięśnie.
Pierwsze maszyny do wibroterapii powstały w XIX wieku, a w naszych czasach najbardziej popularna do niedawna była platforma wibracyjna (sprawdź – pewnie stoi niezauważana również w Twojej siłowni). Sportowcy, chcąc zintensyfikować efekt wzmacniania mięśni, robią dynamiczne ćwiczenia, stojąc na drgającej platformie (np. przysiady i wykroki). Kiedy celem jest regeneracja, układają na brzęczącej platformie nogę. W obu przypadkach wibracje stymulują włókna mięśniowe i układ nerwowy, by uzyskać szybszą reakcję i większą odpowiedź w sile i mocy nóg.
Ale umówmy się: w naszych siłowniach te maszyny zbierają więcej kurzu niż użytkowników – poza kilkoma zawodnikami sportów walki zaznajomionymi z tym sprzętem. Jak już ktoś ma na tyle samozaparcia, żeby się przejść na siłownię, to wybiera bardziej oczywiste rozwiązania: łapie sztangę lub wskakuje na ergometr, a nie na stojącą w kącie platformę wibracyjną.
To stworzyło na rynku lukę, którą wypełniły ostatnio firmy takie jak Hyperice, TriggerPoint czy TimTam. Ich poręczne i mobilne urządzenia – wibrujące rollery i te przypominające młotki pneumatyczne – mogą być używane, kiedy i gdzie zachodzi taka potrzeba.