Nagle wygląda na to, że CBD jest wszędzie i we wszystkim: balsamach na obolałe mięśnie, relaksujących mgiełkach do poduszek, paście do zębów, a nawet w lodach i karmie dla psów. Obiecuje uwolnić nas od bólu, bezsenności i stresu, przyspieszać regenerację, chronić przed próchnicą, a nawet zapewnić nam lśniącą sierść (OK, to ostatnie dotyczy tylko psów). Wydaje się jednak, że jest bardzo niewiele obietnic, których nie składa machina marketingowa CBD, i... to działa.
Z badań opublikowanych na łamach „Forbesa” wynika, że światowy rynek CBD do 2024 roku osiągnie wartość 17,5 mld euro, natomiast raport „The Poland Cannabis White Paper” przewiduje, że do 2028 roku sprzedaż produktów z CBD osiągnie w Polsce wartość 2 mld euro. Czy więc otworzyliśmy właśnie apteczną gablotę z nowym, cudownym panaceum bez skutków ubocznych, czy też jesteśmy po prostu naciągani?
Stosowanie leków na bazie konopi sięga tysiącleci wstecz, podobnie jak entuzjastyczne wręcz zapewnienia o ich skuteczności. Według chińskiej legendy już około 5 tys. lat temu cesarz Shen Neng zalecał herbatę z marihuany w leczeniu dny moczanowej, reumatyzmu, malarii i słabej pamięci.
W starożytnym Egipcie stosowano je na gorączkę i ból, a w Europie Pedanius Dioskurydes, lekarz rzymskiego cesarza Nerona, pisał o nim jako antidotum na ból ucha.
Z kolei w średniowiecznym świecie islamskim konopie były używane – tak jak obecnie – jako środek przeciwbólowy, przeciwzapalny i przeciwpadaczkowy.
I tak to trwało przez stulecia na całym świecie aż do XX wieku, kiedy to zaostrzono przepisy dotyczące narkotyków i stosowanie konopi zostało w dużej mierze zakazane.
CBD, czyli kannabidiol, wyizolowano z konopi w 1940 roku. Z THC, czyli tetrahydrokannabinolem, udało się to dopiero w 1964 roku. W rzeczywistości CBD i THC to tylko dwa z ponad stu różnych związków chemicznych zidentyfikowanych w marihuanie, a naukowcy wciąż znajdują kolejne.