To stało się właściwie w nocy. Jednego dnia biegałem, drugiego nie mogłem. Za każdym razem, gdy próbowałem, już po kilkunastu minutach pojawiały się skurcze rozrywające mięśnie moich łydek. Nawet gdy odpoczywałem, skurcze skręcały palce.
Specjaliści kłuli mnie i testowali kolejne rozwiązania. Lekarz medycyny sportowej zlecił pobranie i odwirowanie krwi. Podiatra zaprojektował nową ortezę. Każdy w końcu wzruszał ramionami: nie mieli pojęcia, co jest nie tak. Fizjoterapeuta powiedział, że tak naprawdę potrzebuję psychologa sportowego, który poradziłby sobie z moją frustracją. Prawie go walnąłem.
Biegałem od 7. roku życia. W dniu, w którym łydki się zacięły, miałem lat 45. Nie byłem utalentowanym sportowcem – kilka maratonów tu i tam, nigdy nie stanąłem na podium na żadnym dystansie, nawet w lokalnych zawodach. Ale wyniki nigdy nie były najważniejsze. Po czterech dekadach bieganie nie było już po prostu czymś, co robiłem; to był kawałek tego, kim byłem. Podobały mi się miejsca, do których docierałem. Podobało mi się to, jak wyglądam dzięki bieganiu. A przede wszystkim podobało mi się to, jak się po nim czułem.
Przekroczyłem półmetek życia i pod wieloma względami nie osiągnąłem tego, co chciałem. Ale każdego popołudnia, gdy z umiarkowaną prędkością biegałem wokół Green Lake w Seattle, nic innego nie miało znaczenia. Byłem szczęśliwy.
Bez biegania mój sen zrobił się niespokojny, spodnie ciaśniejsze, a cierpliwość mniejsza. Wieczorami, po pracy, wlokłem się na siłownię z folderem pełnym rozciągania i ćwiczeń od lekarzy i fizjoterapeutów, które miały odnowić moje ciało.
Aż pewnego dnia, jakieś trzy lata temu, w małym górskim miasteczku Winthrop w stanie Waszyngton, do którego się przeprowadziłem, pokuśtykałem do chaty z bali. Przyjmował tam polecany fizjoterapeuta. Nie byłem optymistą, ale pomyślałem, że spróbuję jeszcze raz. Brakowało mi bycia szczęśliwym. Terapeuta Andrew Nelson obejrzał mnie od góry do dołu. Patrzył, jak się poruszam. A potem dał mi to, czego nie dał mi nikt inny przez ostatnie lata: nadzieję.