Bieganie i ból: Typowa historia kontuzji biegacza

Kontuzja to podwójne nieszczęście - fizyczne i psychologiczne. Nie dość, że Cię boli, to jeszcze nie możesz biegać. Możesz próbować wszystkiego, ale czasami rozwiązanie problemu urazu bywa bardzo zaskakujące, a jego źródło zupełnie nie tam, gdzie go szukasz.

Edel Rodriguez
rys. Edel Rodriguez

Są dwa typy kontuzji: te, o których biegacze rozmawiają, oraz te, które są naprawdę poważne. Facet, który w oczekiwaniu na start biegu na 10 km radośnie popisuje się swoją encyklopedyczną wiedzą na temat kontuzji, często potem wygrywa, a orteza czy stabilizator na nodze nie oznaczają koniecznie poważnego inwalidztwa. Przeważnie dajesz się na to nabrać. Z drugiej strony, biegacz, którego ścięgno Achillesa zmusza do zejścia z trasy po pierwszym kilometrze, mógł nie wspominać wcześniej, że ma problemy z nogą.

Nie wiem, dlaczego tak jest. Może to przesąd? Niechęć do okazywania słabości? Jednak kiedy jesteś poważnie kontuzjowany, izolacja zaczyna się bardzo szybko i pogłębia problem. Wiem, bo przerobiłem to na własnym przykładzie.

Skorzystaj z planu awaryjnego: Awaryjny plan treningowy: Jak trenować z kontuzją?

Udało mi się kilka razy wygrać swoją kategorię wiekową dla pięćdziesięciolatków i zbliżałem się do sześćdziesiątki z tym poczuciem zadowolenia, które może zrozumieć wyłącznie inny biegacz. Miałem właśnie wejść do kolejnej, wolniejszej kategorii wiekowej. Byłem u szczytu swoich możliwości. Przeczytałem dziesiątki książek o bieganiu, jedną nawet sam napisałem. To miał być mój rok.

Właśnie wtedy zacząłem utykać. Zwykle, kiedy spotykałem się z biegaczami i słyszałem pytanie: "Jak leci?", mówiłem: "OK". I nagle złapałem się na tym, że z zakłopotaniem wiercę nogą dziurę w ziemi i mamroczę pod nosem coś o kontuzjach i orbitrekach. To było OK, bo przecież większość ludzi, kiedy pyta o to, jak leci, w zasadzie nie oczekuje odpowiedzi. Nie przejmowałem się też tym, gdy mnie w najlepszej wierze pocieszano. "Teraz wreszcie będziesz miał czas wysprzątać piwnicę czy napisać tę historyczną książkę..." i inne tego typu sprawy.

Wszyscy ci pseudolekarze mieli swoje diagnozy. "Te obciążenia, w końcu musiało to wyjść. Pamiętaj, że robisz się coraz starszy!". Teoria, że ciało mniej się zużywa, jeśli go nie poddajemy obciążeniom, ma wielu zwolenników, a przecież i tak prowadzimy coraz bardziej statyczny tryb życia. I, mogę chyba dodać, że coraz mniejszą radość nam to ciało daje. Tak jakbyśmy się bali, że stracimy na nie gwarancję.

Jasne, mimo podeszłego wieku jesteśmy aktywni, a przynajmniej część z nas. Ale przecież jeszcze do niedawna moje ciało było żywym organizmem, zaprojektowanym w ten sposób, by mieć zdolność adaptacji. Ostatnie badania dowiodły, że biegacze są mniej podatni na problemy ze stawami niż ludzie prowadzący siedzący tryb życia. To napawało otuchą.

Teraz jednak byłem kontuzjowany. Byłem jednym z tych pechowców. Po raz pierwszy w życiu zacząłem czuć się słabo. Bycie sześćdziesięciolatkiem nie wydawało mi się już takie fajne. Rozglądając się dookoła, nie mogłem nie zauważyć epidemii bólu, która panuje we współczesnej Ameryce. Fryzjer mojego psa miał ostatnio bardzo mocne bóle pleców, które go unieruchomiły, a hydraulik, nasz najlepszy hydraulik, rozważa poddanie się operacji zespalającej kręgi. Żaden z nich nie biega.

Wśród moich znajomych mogę znaleźć tuzin mężczyzn i kobiet, wśród nich także młodszych ode mnie, którzy są już po operacji wstawienia protezy biodra. Niedawno w osiedlowym sklepiku spożywczym stałem w kolejce za wolno chodzącym panem, który - jak usłyszałem - omawiał ze sprzedawczynią kwestię wymiany stawu kolanowego. Kiedy nadeszła moja kolej, zapytałem kasjerkę, czy przechodziła taką operację.

"Trzy razy - odpowiedziała. - Podczas ostatniej złamali mi kość i teraz mnie boli".

Edel Rodriguez
rys. Edel Rodriguez

Nikt mnie nie mordował, po prostu nie mogłem biegać. Ale to mnie zabijało. W sporcie, którego elity stosują trening połączony z kąpielą w kostkach lodu, przesadna delikatność nie wchodzi w rachubę. To, czego nie chcesz, to uporczywe mrowienie w kolanie czy nieprzyjemne swędzenie ścięgna Achillesa. A także zalecenie, że masz przestać biegać.

Ból w pośladku

"Ból jest nieunikniony, ale cierpienie już niekoniecznie" - pisze Haruki Murakami w swoich wspomnieniach biegacza "What I Talk About When I Talk About Running" ("O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu"). W przeszłości miałem bóle, teraz zacząłem cierpieć.

Ból zaczął się w prawym ścięgnie podkolanowym, a potem powędrował w górę do mojego prawego pośladka. Tam osiedlił się na dobre i podczas najgorszych dni promieniował w dół nogi, aż do samego ścięgna Achillesa.

Zacząłem szukać pomocy w internecie. Tam znalazłem dokładnie to słowo, którego szukałem: mięsień gruszkowaty. Wikipedia definiuje "syndrom mięśnia gruszkowatego" jako zaburzenia nerwowo-mięśniowe, które zdarzają się, kiedy nerw kulszowy jest uciskany lub podrażniany przez mięsień gruszkowaty, znajdujący się między miednicą a stawem biodrowym. W wyobraźni widziałem, jak to się dzieje, jak mięsień wywiera presję na nerw w miejscu, gdzie ten wychodzi z dziury w biodrze.

Ależ perfidne schorzenie! Mój mięsień gruszkowaty nie lubił, kiedy biegałem, czy - na przykład - spędzałem cały dzień, siedząc i pisząc o bieganiu. Chociaż wydawało się, że los postanowił dokuczyć mi akurat w tej dziedzinie, którą lubiłem, to pech dotknął mnie w szerszym zakresie - czułem ból także podczas ruchów prawej stopy na pedale gazu.

Lata temu kręgarz zdiagnozował mnie jako ofiarę "syndromu portfela". Po tym, jak zrobił wszystko, by "odchudzić" go trochę, poradził mi, bym przełożył portfel do lewej tylnej kieszeni. Obecnie przełożyłem go do prawej przedniej kieszeni i kiedy prowadziłem samochód, odsuwałem prawą nogę na bok, naciskając pedały hamulca i gazu lewą nogą. Kiedy pisałem przez trzy godziny z rzędu, stawiałem na biurku plastikowy kubeł na śmieci, a na nim laptopa, by móc pisać na stojąco. Rozciągałem się i brałem gorące kąpiele w solach Epsom.

Surfowałem też w internecie. Znalazłem świetne ilustracje mięśnia gruszkowatego, na których będący w stanie zapalnym mięsień był zaznaczony jak krwisty stek, a nerwy na granatowo. W cyberprzestrzeni jest wielu torturowanych przez swoje mięśnie gruszkowate. Jeden z nich napisał: "Masaż, rozgrzewanie, delikatne rozciąganie mogą nieco pomóc, ale jeśli problem jest naprawdę poważny, lekarze mogą wyciąć ten mięsień...".

Szukanie rozwiązania

Poszedłem na masaż. Potem następny. Odwiedziłem jednego kręgarza, potem kolejnego. Ten powiedział, nie do końca żartem, że gdybym porzucił swoją pracę i przeniósł się do Vermont, moje dolegliwości by ustąpiły. Rozciągałem się jak nigdy wcześniej. Okładałem lodem. Rozgrzewałem i schładzałem. Wciąż jednak nie było poprawy.

Edel Rodriguez
rys. Edel Rodriguez

W styczniu 2008 roku pojechałem ze swoim 22-letnim synem na wakacje do Meksyku. Częściowo dlatego, żeby udowodnić mu, że jestem w stanie to zrobić, a częściowo, ponieważ lubiłem jego towarzystwo. Nie było mnie sześć dni. W tym czasie nie biegałem, nawet nie ćwiczyłem na orbitreku. Po prostu nic. Wydaje mi się, że to była najdłuższa przerwa w bieganiu, jaką zrobiłem sobie w ciągu 30 ostatnich lat.

Wróciłem do domu i od razu wybrałem się na ponad 14-kilometrowy bieg. Kiedy wróciłem, zacząłem kuleć. Większości to może wydać się nieistotne, ale ja podchodzę do biegania śmiertelnie poważnie. To mój punkt odniesienia. Nie jest sensem mojego życia, ale nadaje sens wszystkiemu, co robię.

Jestem Amerykaninem i wiem, że każdy kryzys wymaga zakupów. Kiedy szukałem informacji o syndromie mięśnia gruszkowatego, Google na jednym z pierwszych miejsc wyświetlał stronę Sacro Wedgy. Reklama tego produktu głosiła: "Używany od ponad 15 lat, pomógł już tysiącom ludzi pozbyć się objawów: rwy kulszowej, bóli dolnych części pleców, bioder, kolan i innych części ciała. Regularny relaks pomaga mięśniom odzyskać równowagę przy wykorzystaniu siły grawitacji, która właściwie wykonuje całą pracę".

Mnie podobała się zwłaszcza wzmianka o tym, że większość pracy wykonuje przyciąganie ziemskie. Sacro Wedgy - dla tych, którzy jeszcze się z nim nie zetknęli - to trójkątny kawałek plastiku, do którego dołączono drugi, nieco większy trójkąt wykonany z pianki z tworzywa sztucznego, nakładany na pierwszy. Trójkąty ustawia się jeden na drugim, a następnie się na nich siada. Koszt - 25 dolarów.

Przez jakiś czas pożerałem wzrokiem pięknie pokolorowane obrazki mojego układu szkieletowego. Ludzie cierpiący na potworne bóle używali tych pasów i, w cudowny sposób, zostali uzdrowieni. Stało się tak dlatego, że mieli uraz stawu krzyżowo-biodrowego i musieli go ustabilizować, żeby móc dojść do siebie. To miało sens. Zamówiłem więc taki pas i nosiłem go wszędzie. W końcu założyłem go do biegania. Potem zacząłem utykać.

Ostatecznie zdecydowałem, że zamiast chodzić do relatywnie niedrogich kręgarzy i masażystów, za których musiałem płacić sam, udam się do znacznie droższego lekarza, który, dzięki ubezpieczeniu żony, będzie kosztował tyle co nic.

Doktor okazał się czarującą, młodą kobietą. Polecił mi ją inny biegacz, którego rehabilitacja u niej zakończyła się sukcesem. Pani doktor była po trzydziestce i biegała. Podobało mi się to. Akurat utykała z powodu niedawno przeprowadzonej operacji stawu kolanowego. To już mi się nie podobało. Miała robione prześwietlenie kolana, ale badanie nie wykazało nic, poza dziwnymi drobinkami wapnia. Spytała, czy brałem dużo wapnia. Odpowiedziałem, że tak.

Rachunki od lekarzy, chociaż dzięki ubezpieczeniu rzeczywiste koszty były właściwie bez znaczenia, podziałały na mnie na tyle otrzeźwiająco, że przestałem biegać. Prawie codziennie ćwiczyłem na orbitreku, ale NIE BIEGAŁEM.

Lekarka wysłała mnie na fizjoterapię. Miałem chodzić dwa razy w tygodniu. Terapeuci byli utalentowanymi, życzliwymi facetami, ale tylko dwóch z nich miało przynajmniej sześciu pacjentów, dlatego nigdy nie udało nam się ustalić na pewno, które rozciągnięcia i ćwiczenia działają, a które nie. Nie zrozumcie mnie źle. Te popołudniowe zajęcia naprawdę sprawiały mi przyjemność. Leczenie mojej kontuzji zajmowało mi jednak aż trzy godziny w tygodniu. Stawałem się profesjonalnym inwalidą.

Edel Rodriguez
rys. Edel Rodriguez

Od Annasza do Kajfasza

Po kilku tygodniach fizjoterapii wróciłem do lekarki. Zapytała mnie, czy czuję się lepiej. Odpowiedziałem, że nic a nic. Wysłała mnie więc na rezonans magnetyczny. Badanie wypadło dobrze i z powrotem wróciłem do mojej młodej pani doktor. Weszła do poczekalni z trzema szarymi kopertami w ręce i poprosiła trzech pacjentów do trzech gabinetów.

Kiedy weszła do mojego, oświadczyła, że badanie rezonansem nie wykazało niczego konkretnego. Kiedy stwierdziłem, że może mi się tylko wydaje, że mam kontuzję, odpowiedziała, że według niej raczej nie, za co ją polubiłem. Powiedziała, że jest jakieś małe zgrubienie na dysku, ale nie jest to nic określonego. Najchętniej wysłałaby mnie do ortopedy, który pewnie zaleciłby mi zastrzyki z kortyzonu w plecy.

"Nie byłoby lepiej, gdybym po prostu zaczął chodzić na basen?" - spytałem, chociaż nienawidzę pływać.

Zgodziła się, że pływanie jest dobrą opcją, ale powiedziała też, że wydawało jej się, że tak naprawdę to ja chcę biegać. Oczywiście, chciałem, ale bez uczucia długiego, głębokiego kłucia w plecach. Przepisała mi więc kolejne zabiegi rehabilitacyjne.

Moja lekarka wydawała się w czasie wizyty dość spokojna, ale jakoś mnie nie przekonała. Przypomniało mi się coś, co wyczytałem kiedyś w książce Malcolma Gladwella zatytułowanej "Blink":

"Uwierzcie lub nie, ryzyko podania lekarza do sądu za pomyłkę lekarską ma niewiele wspólnego z tym, ile pomyłek ten lekarz popełnia - pisze Gladwell. - Analiza pozwów sądowych dotyczących błędów lekarskich pokazuje, że jest wielu świetnych lekarzy, którzy zostali o nie wielokrotnie oskarżeni, ale jest również wielu lekarzy, którzy takie błędy wielokrotnie popełnili, a nigdy nie zostali za nie pozwani".

Gladwell opisuje, że w jednym z badań około połowa lekarzy nigdy nie została pozwana, a inni zostali pozwani co najmniej dwa razy. Ci, którzy nigdy nie zostali pozwani, spędzali ze swoimi pacjentami średnio 18,3 minuty, a ci, którzy zostali pozwani - 15 minut.

Z radością wróciłem do fizjoterapii i po kilku sesjach ból znacząco osłabł, ale później już przestał się zmniejszać. Zalecono mi bieganie na bieżni, ale tylko jedną milę. Zapytałem fizjoterapeutę, czy mogę biegać więcej i on się zgodził.

Pewnego dnia, gdy przyszedłem po południu na zabiegi, spotkałem miłą, młodą kobietę. Mieliśmy wspólnych znajomych. Ona akurat biegła dłuższy dystans, zagadałem się i nagle... uświadomiłem sobie, że biegłem przez półtorej godziny. Następnego dnia popełniłem błąd, mówiąc jednemu z fizjoterapeutów o moim wyczynie.

"Spadaj stąd - powiedział, śmiejąc się. - Jesteś już zdrowy".

"Ale cały czas kuleję" - odpowiedziałem.

Później jedna z moich starych znajomych, lekarka, opowiedziała mi o fizjoterapeucie, który jej zaimponował.

"Powiedziałam mu o tobie, a on świetnie wie, jak radzić sobie z mięśniem gruszkowatym" - oświadczyła.

Edel Rodriguez
rys. Edel Rodriguez

Zobaczyłem się więc z Johnem Lia. Jest fizjoterapeutą pracującym w szpitalach. Znalazł mój mięsień gruszkowaty. Był napięty. Uciskał to miejsce mocno, aż przestało boleć. Ból promieniował w dół prawej nogi, ale mój lewy staw krzyżowo-biodrowy był... "zamknięty". Naprawdę nie wiem, co to może znaczyć. Czy mój rehabilitant był w stanie go otworzyć? Okazało się, że tak.

Wymasował mi nogi, jak również plecy - w górę i w dół. Teraz myślę, że napięcie mięśnia gruszkowatego, które promieniowało w dół, aż do ścięgna Achillesa, miało swoje źródło gdzieś o wiele wyżej, na plecach. Miałem takie uczucie, jakby jakaś nić biegła od mojego lewego barku (z miejsca, gdzie nosi się pagony), poprzez plecy, prawą łydkę i ścięgno Achillesa, aż po środek stopy. Ból czuć było poniżej pasa, ale najbardziej pomagały mi masaże i rozciąganie górnej części ciała. Miesiącami wyżywałem się na orbitreku, co pozwalało mi używać równocześnie rąk i nóg. Teraz okazało się, że moje ćwiczenia tak naprawdę utrwaliły moją kontuzję.

Po kilku spotkaniach z Johnem mogłem znów biegać. On znał mnóstwo ludzi, którzy mieli problem z mięśniem gruszkowatym i zespołem pasma biodrowo-piszczelowego. Udało im się z tym uporać dzięki wałkowi z pianki. Zamówiłem go wraz z instrukcją użycia na płycie CD. Zaletą tego urządzenia jest to, że siedzisz na nim, więc w każdy masaż wkładasz całą masę swego ciała. Możesz rozluźnić mięsień gruszkowaty. Wyciągnąłem się na nim i podczas oglądania wiadomości wymasowałem łydki i mięsień gruszkowaty. Ćwiczyłem również z ciężarkami na nadgarstkach.

W końcu znowu biegałem, ale nie przestawałem się martwić. John Lia był w stanie uwolnić mnie od bólu, ale musiał to robić przynajmniej raz w tygodniu. Nie wyglądało to na skuteczną kurację.

Kolejnym biegaczem, któremu poskarżyłem się na moją przypadłość, była pilot samolotów, którą spotkałem na imprezie. Powiedziała mi, że powinienem nosić buty Masai Barefoot Trainers. "Miałam kontuzję, po której zaczęłam je nosić i od tego czasu mogę biegać tyle, ile chcę".

Natychmiast więc zamówiłem parę Masai Barefoot Trainers. Kosztowały więcej niż zwykłe buty i wyglądały dużo, dużo gorzej, ale zostały mi polecone przez konkretną osobę, w dodatku zawodowo zajmującą się sterowaniem samolotami. Nosiłem je, chociaż wyglądałem jak klaun. Miałem dość utykania. Wolałem do końca życia wyglądać absurdalnie, niż kuleć.

Droga do Wellville

Moja siostra, która nie biega, przez kilka lat miała problem z biodrem. Chodziła na rehabilitację. Zrobiła sobie rezonans magnetyczny. Wyniki były straszne. "To wyglądało jak talerz spaghetti" - opowiadała. Żyła ze strasznym bólem. Zalecono jej operację.

Wtedy usłyszała o Johnie Sarno. Ten lekarz z Nowego Jorku napisał trzy świetnie sprzedające się książki na temat bólu pleców i stawów.

"On jest prawdziwym doktorem - powiedziała moja siostra. - Takim w kitlu. Uznał, że nic mi nie jest".

"I co, dobrze się czujesz?" - spytałem.

"Tak, tak sądzę" - odpowiedziała.

Zacząłem ją sprawdzać. I rzeczywiście, cały czas dobrze się czuła. Wcześniej miała problemy z wchodzeniem po schodach, a teraz grała w tenisa. Zamówiłem więc książkę Sarno o leczeniu bólu pleców "Healing Back Pain: The Mind-Body Connection" i słuchałem jej z iPoda podczas biegania. Później zamówiłem najnowszą pozycję "The Divided Mind". Słuchałem cały podekscytowany.

Streszczenie teorii doktora Sarno w kilku słowach to jakby zredukować ideę chrześcijaństwa do romansu pomiędzy kobietą a gołębiem, ale oto ono: aby oderwać nas od złości i smutku życia codziennego, mózg odcina dostawy tlenu do określonych części ciała, wytwarzając tym samym społecznie akceptowalny problem fizyczny, jakim jest na przykład ból pleców i zespół mięśnia gruszkowatego. Sarno nazywa go syndromem zapalenia napiętych mięśni (TMS), chociaż taka diagnoza nie istnieje w nomenklaturze współczesnej medycyny.

Wierzy on, że wiele problemów diagnozowanych jako problemy fizyczne wcale nie należy do sfery fizyczności. Wskazuje tutaj relatywnie niski odsetek wyleczenia się z takich dolegliwości dzięki operacjom pleców, a także fakt, że wyniki prześwietleń rentgenowskich i rezonansów magnetycznych często wykazują u zdrowych ludzi te same nieregularności, które stanowią podstawę do operacji u innych.

Przekonywała mnie ta teoria, chociaż była kontrowersyjna. Według Sarno ból jest prawdziwy i może powodować problemy z fizycznym funkcjonowaniem. "Mózg uznaje nieświadome uczucia za bardziej niebezpieczne lub bolesne niż sam ból. No bo niby dlaczego miałby nas tak gorliwie oszukiwać bez przyczyny?" - pisze w swojej książce Sarno.

Nie pamiętam, żebym słyszał o syndromie pasa biodrowo-piszczelowego 30 lat temu, a w tej chwili jest to powszechna dolegliwość. Syndrom mięśnia gruszkowatego jest nową kontuzją, która ostatnio przydarza się coraz częściej. "Ból w pośladku", jak nazywa go Sarno, "związany ze skróceniem nerwu kulszowego przez mięsień gruszkowaty, jest raczej niepoważną koncepcją bez żadnych rzetelnych dowodów".

Okazało się, że znam kilka osób, którym Sarno pomógł. Jeden z moich znajomych jako młody człowiek (teraz prawie w moim wieku) cierpiał na unieruchamiające go bóle pleców. Przyleciał z Kalifornii, żeby zobaczyć się z doktorem Sarno. "I co, poczułeś się uleczony?" - zapytałem. Powiedział, że od 20 lat nie odczuwa bólu.

Z łatwością mogłem zdiagnozować psychologiczną przyczynę mojego bólu. Pisząc książkę, miałem wspaniałe usprawiedliwienie dla codziennego biegania, czasem nawet dwa razy dziennie. "Przecież nie robię tego dla samego biegania, tylko ze względu na pracę" - takiej wymówki mogłem użyć, wybiegając z domu w niedzielny poranek. Myślę, że wtedy biegałem za dużo, a już z pewnością za dużo o bieganiu myślałem. Pozwoliłem umrzeć wszelkim związkom z jakimikolwiek publikacjami niezwiązanymi z bieganiem.

Kiedy książka była gotowa, zostałem właściwie bez pracy. A brak pracy to trauma. Zapytaj o to kogokolwiek, kto stracił pracę. Moja trauma ulokowała się w mięśniu gruszkowatym. Najsilniejsze ataki bólu były idealnie skorelowane z urazami psychologicznymi. Kiedy mój najstarszy syn wyjeżdżał do Europy na semestr, ostatni raz pobiegliśmy razem. Po tym biegu ledwo mogłem chodzić.

Biuro doktora Johna Sarno jest jednym z wielu na parterze Instytutu Rehabilitacji Medycznej imienia Howarda A. Ruska pod numerem 400 na East 34 Street. Oczekiwałem spotkania z doktorem Sarno, jakbym miał się spotkać z jakimś cudotwórcą, papieżem lub co najmniej jakbym jechał do sanktuarium w Lourdes. Zobaczę tam znaki, świeczki wotywne, pozostawione pod ścianą laski i kule. Jednak w wyglądzie Centrum Rehabilitacji Rusk na New York University nie ma nic, co zwiastowałoby obecność doktora Sarno.

Kiedy spytałem człowieka na portierni, gdzie przyjmuje doktor Sarno, musiał zajrzeć do spisu. Znalazłem biuro. Musiałem wypisać czek na 1300 dolarów, ponieważ leczenia u Sarno nie pokrywa większość ubezpieczeń. Moje spotkanie było wyznaczone na godzinę 13. O 12:56 otwarły się drzwi i wyszedł z nich John Sarno. W wieku 86 lat wciąż jest przystojny i ma na głowie gęste włosy, ale jest bardzo drobny. Na oko ma poniżej 150 cm wzrostu. Wszedłem za nim do jego gabinetu, który był schludny, ale nieco jakby wyblakły, z dyplomami na jednej ścianie i porcelanową misą wypełnioną spinaczami do papieru.

Dr Sarno chciał poznać wszelkie daty związane z moją dolegliwością. Kiedy ból pojawił się po raz pierwszy? A potem zapytał mnie o dzieciństwo.

"Czasem myślę, że było cudowne" - powiedziałem. - Czasem jestem pewien, że było piekłem".

Potem dr Sarno zabrał mnie znowu do swego gabinetu zabiegowego. Powiedział mi, abym się rozebrał do majtek. Potem poprosił, bym stanął na palcach, a następnie się przeszedł. Zapytał mnie, czy to boli. Nie. Wtedy powiedział, żebym stanął na piętach i przeszedł się jeszcze raz, a później znów zapytał, czy mnie bolało. Na koniec nakazał mi usiąść i gumowym młoteczkiem przetestował moje odruchy. Położyłem się na plecach, a on podniósł moją prawą nogę. Potem lewą. Przekręciłem się na brzuch, a on nacisnął moje pośladki. Zapytał mnie, gdzie boli. Odpowiedziałem.

"Jesteś klasycznym przypadkiem" - orzekł dr Sarno.

Mój słaby punkt był położony w dolnej części pleców. Pokazał mi ich obraz i dwa miejsca, w których nerwy wychodzą z kręgosłupa. Dodał, że mój mózg ogranicza dostęp tlenu do tych dwóch obszarów. Wróciliśmy do gabinetu, gdzie Sarno na kartce papieru narysował linię. Oddzielała ona świadomą część umysłu od nieświadomej. Gniew zbiera się w nieświadomej, a potem mózg pomaga umysłowi odciąć się od gniewu, powodując kontuzję - powiedział mi.

Dr Sarno stwierdził, że w czasie, kiedy mój mięsień gruszkowaty zaczął dawać o sobie znać, powinienem był zastanowić się, co tak naprawdę mnie martwi.

"Przełóż to ze sfery fizycznej na psychologiczną" - pouczył mnie.

Powiedział też, że powinienem usiąść cicho z rękami położonymi na brzuchu, oddychać i przypomnieć sobie, jak wyglądałem, kiedy miałem sześć czy siedem lat. A potem moja dorosła, intelektualna część powinna porozmawiać z tym dzieckiem, którym byłem, i powiedzieć mu: "Wiem, że musiałeś dużo znieść, ale teraz już jestem z Tobą. Teraz Ci pomogę".

"Tobie?" - zapytałem, wyobrażając sobie, że będę musiał być w codziennym kontakcie z tym dziwnym doktorem.

"Nie mnie - roześmiał się dr Sarno - ale Tobie. Twojej dorosłej, intelektualnej połowie".

"Ale ze mną wszystko w porządku?" - upewniłem się.

"Nie dzieje się z Tobą absolutnie nic złego" - padła odpowiedź.

"Mogę biegać?" - zapytałem. "Jasne, biegaj tyle, ile tylko chcesz - powiedział. - Ja biegałem przez całe życie, aż do osiemdziesiątki".

Wyszedłem z jego biura w swoich masajskich butach, podekscytowany i pełen obaw. Czy leczenie da efekty? Nigdy nie ma pewności. A przynajmniej do czasu, kiedy umrę i przestanę biegać. Ale w tamtej chwili podziałało. Wciąż się rozciągam i spotykam z Johnem Lia, kiedy tylko mogę, ale biegam codziennie. Sobotnie i niedzielne poranki znów sprawiają mi przyjemność.

Mam 61 lat i raczej nie jestem uważany za kalekę, ale mimo to wciąż czuję obawy, kiedy docieram do ostatniego wzgórza przed parkingiem, na którym się zbieramy. Mogę przebiec zwykłą, 11,2-kilometrową pętlę albo - kiedy mam czas i ktoś inny też ma ochotę - nawet długi dystans.

Znowu jestem w grupie

Jak długo to będzie trwało? Czy moje ciało się zużyje? Nie wydaje mi się, chociaż zwolennicy tej tezy są wszędzie. Po ostatnim biegu na 32 km poszedłem na kawę. Kiedy pochwaliłem się właścicielowi kawiarni Dragonfly Cafe, że właśnie biegłem przez trzy godziny, jakiś klient zapytał bez złośliwości: "Czy to nie wykańcza Twojego organizmu?".

Widoki na to, że będę do końca życia biegał bez kontuzji, są marne. Jednak szansa na to, iż pozostanę zdrowy nie biegając, jest jeszcze mniejsza.

Nauczyłem się robić sobie co jakiś czas przerwy przez kilka dni z rzędu. W wieku 61 lat wydaje się to na miejscu. Podejrzewam także, że wcześniej mógłbym być lepszym biegaczem, gdybym wiedział, jak robić sobie wolne. Dzień przerwy, czasem dwa - to dobry pomysł. To agonia, ale taka, która przynosi korzyści.

W listopadzie 2008 roku przebiegłem maraton w Filadelfii w czasie 3:55:22. Nie jest to prędkość błyskawicy, ale wystarczająco szybko, żeby taki stary człowiek jak ja zakwalifikował się do maratonu w Bostonie. A na dodatek było to o 16 minut szybciej niż ostatni maraton, który ukończyłem, a to było przecież przed kontuzją.

Francuskiemu generałowi Ferdinandowi Fochowi przypisuje się zdanie, które miał wypowiedzieć w 1914 roku w czasie bitwy nad Marną: "Środek moich sił się poddaje, moje prawe skrzydło się cofa. Sytuacja jest wyśmienita, powinienem atakować". Oto właściwe podejście. Możesz odpoczywać, odpoczynek jest dobry. Ale nie poddawaj się. Nigdy, przenigdy się nie poddawaj. Do ataku! Huraaaaa!

Warto przeczytać również: Jak trenować z kontuzją? Awaryjny plan działania

RW 11-12/ 2009

Zobacz również:
REKLAMA
}