Żaden normalny chłopak nie chce, żeby go nazywać „maminsynkiem''. Chce być mężczyzną, tak jak jego tata. No cóż, w mojej rodzinie ta zasada nie bardzo się sprawdza. Mój ojciec umarł na atak serca w wieku 43 lat. Do tego czasu palił jak smok, pił na umór i kiepsko się odżywiał.
Mama - przeciwnie. Całe życie zmagała się z za wysokim poziomem cholesterolu i nadciśnieniem, więc nigdy się nie upijała, ponad 30 lat temu rzuciła palenie, a po śmierci taty zmieniła dietę na zdrową i wreszcie zaczęła się ruszać. Co więcej, w październiku zeszłego roku udało jej się wygrać pięciokilometrowy bieg dla seniorów w kategorii 80-89 lat.
Moi znajomi biegacze skomentowali to po swojemu: „Teraz już wiadomo, skąd u Ciebie ten dryg". Jak się okazuje, czasami bycie synusiem mamusi nie jest takie najgorsze. Zacząłem biegać jeszcze w liceum i na studiach biegałem dalej.
Po studiach to samo. Przez 20 lat zdobytą w trakcie nauki wiedzę z zakresu fizjologii wysiłku przekładałem na konkrety, planując swój trening. Pomogło mi to zejść do 2:13.02 podczas maratonu w Bostonie w 1983 r. i czterokrotnie wziąć udział w kwalifikacjach do igrzysk olimpijskich. Mimo to, ze względu na odziedziczone skłonności, poziom cholesterolu stale oscylował u mnie w okolicach górnej granicy normy.
Kiedy dobiłem do 40 lat, a moje dzieci zaczęły wymagać więcej zaangażowania od taty, musiałem zmniejszyć intensywność treningów. Tygodniowy dystans spadł ze 160 kilometrów do mniej więcej 80. Dla większości ludzi to nadal całkiem sporo, jednak w moim przypadku jest to jednak o połowę mniej.
Przestałem też zwracać aż taką uwagę na to, co jem. Zdarzały się takie zakręcone dni, że zamiast zdrowego domowego obiadu w pośpiechu zjadałem fast foody. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Przytyłem prawie 10%, a poziom cholesterolu skoczył mi o 20%. Gdy miałem 43 lata, czyli będąc dokładnie w wieku mojego ojca, gdy zmarł, zrobiłem sobie badanie serca: EKG i próbę wysiłkową. Wszystko było w porządku, więc poczułem ulgę. Nieco za wcześnie.